„Informacja” Jamesa Gleicka należy do tej drugiej kategorii. Jest to napisana z olbrzymią erudycją historia komunikacji: od początków gatunku ludzkiego po dzisiejsze czasy nazywane przez niektórych wiekiem informacji. Autor pokazuje w niej, jak to możliwe, że świat osiągnął obecnie tak wielki poziom „zsieciowania”. I jak właściwie żyło się, gdy informacji było wokół nas zdecydowanie mniej. Zadanie ambitne, ale – jak dowodzi obdażony dużym pisarskim talentem Amerykanin – możliwe do zrealizowania.
Właściwie nie ma możliwości, by nie utonąć w głębokim oceanie Gleickowskiej narracji. Autor nie stosuje drętwego klucza chronologicznego, tylko skacze po epokach i kontynentach. Pozwala nam przy tym poznawać dziesiątki głośnych i cichych bohaterów informacyjnej rewolucji. Raz jesteśmy więc w kolonizowanej Afryce, gdzie brytyjscy handlarze, sądując możliwości pozyskiwania niewolników, widzą (a właściwie słyszą) murzyńskie tam-tamy. Biorą je więc początkowo za przejaw naiwności i prymitywizmu tubylców. W końcu odkrywają, że afrykańskie plemiona potrafią się w ten sposób porozumiewać szybko i skutecznie. Nadrabiając w ten sposób to, że ich języki nigdy nie posiadały skodyfikowanego alfabetu. Pewien misjonarz próbuje nawet uczyć się tego sposobu bębnienia. Robi przy tym zabawne pomyłki. I tak zamiast „obserwował brzeg rzeki” wystukuje „ugotował swoją teściową”. Innym znów razem lądujemy w latach 40. XX wieku w kantynie amerykańskiego komunikacyjnego giganta Bell Labs. Przy stole siedzą dwaj geniusze: angielski matematyk i kryptolog Alan Turing (jego prace przyczyniły się do złamania kodu niemieckiej Enigmy) oraz Claude Shannon (ojciec pojęcia „bit”). Ich rozmowy krążą wokół stworzenia sztucznej inteligencji, czyli tego, co nazywamy dziś komputerami podłączonymi do wielkiej internetowej sieci. Ich rozmowy brzmią uroczo. „Pan jesteś łotrem! – krzyczy wściekły Turing znad sałatki. – Pan chce umieścić w sztucznym mózgu kulturę i muzykę”. Kiedy indziej znów dodawał: „Nie, nie interesuje mnie stworzenie mózgu potężnego. Moim celem jest jedynie mózg przeciętny, taki jak prezesa American Telephone and Telegraph Company”.
Czyta się więc „Informację” miło i smakowicie. I nie przeszkadza przy tym, że opisywane technologie i koncepcje robią się coraz bardziej skomplikowane. W końcu książka Gleicka jest również wprawką w tym, co stanowi kluczowe wyzwanie dla każdego z nas, który ma to szczęście (lub nieszczęście) żyć w społeczeństwie informacyjnym. To jedno wielkie zmaganie z potężnym poczuciem przesytu i nadmiaru. Aby ocaleć, trzeba powiedzieć sobie wprost: „To wszystko bardzo ciekawe, ale nigdy tego nie ogarnę”. I wtedy można się napawać lekturą książki Gleicka spokojnie i z dużą satysfakcją.
Reklama