Zobowiązanie do ograniczenia ilości wypuszczanego do atmosfery CO2 będzie kosztować i przedsiębiorstwa, i państwo, i konsumentów. Pytanie: ile kosztowałoby przyszłe pokolenia nasze zaniechanie.
Zarówno protokół z Kioto, jak i unijna polityka klimatyczna zobowiązują poszczególne kraje do szczególnego potraktowania emisji dwutlenku węgla. Ten rodzaj zanieczyszczenia został uznany za najbardziej agresywnie szkodzący ziemskiej atmosferze. Jak zwykle z jednej strony stoją organizacje ekologiczne potępiające w czambuł przedsiębiorstwa, z drugiej – przedstawiciele przemysłu, którzy w ogromnej części twierdzą, że ograniczenie – albo raczej koszty ponoszone na ograniczenie lub kary za jego brak – to bariera rozwoju. W Polsce ten głos jest szczególnie głośny, zwłaszcza że w porównaniu z krajami Zachodu jesteśmy na dorobku. I to zarówno w sensie poziomu rozwoju gospodarczego, jak i technologicznego. Realnie ograniczanie emisji CO2 może nas więc kosztować więcej niż kraje lepiej rozwiniętej części Europy.
Polska jest największym unijnym producentem węgla. Wydobycie w naszych kopalniach w 2010 roku to około 57 proc. produkcji w całej UE, a zagospodarowane złoża na naszym terenie to 70 proc. wszystkich złóż w Unii Europejskiej. Węgiel jest wydobywany także w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Czechach. Choć eksport maleje, w rachunku kosztów trzeba uwzględnić także i ewentualny brak wpływów ze sprzedaży węgla.
Podstawowy problem jest jednak inny. Polska wprawdzie nie znajduje się w czołówce największych światowych trucicieli z emisją 0,18 mld ton dwutlenku węgla w 2010 roku, co przy Niemczech z ich 0,43 ton wygląda całkiem nieźle. Nasz problem to technologie – polskie elektrownie wymagają szybkiej modernizacji. Ważne jednak jest także to, że ich unowocześnienie nie ma tylko kontekstu środowiskowego. Jest niezbędne także dlatego, że bez niego grozi nam deficyt energii. A w Polsce nadal produkuje się ją przede wszystkim z węgla, czyli najbardziej emisyjnego paliwa energetycznego.
Zawetowany przez Polskę plan trzyetapowego ograniczenia emisji CO2 na terenie Unii Europejskiej zakładał jej zmniejszenie o 20 proc. do 2020, o 40 proc. do 2030 i o 80 proc. do 2050 roku.
Reklama
Rząd uznaje, że przyjęcie tej tzw. mapy drogowej przyniosłoby załamanie przemysłu i podwyżki cen energii, zarówno dla odbiorców przemysłowych, jak i indywidualnych.
Oczywiście nie tylko branża energetyczna produkuje CO2. Pośród branż najbardziej narażających atmosferę są budownictwo, hutnictwo, przemysł chemiczny i tytoniowy oraz oczywiście transport (przede wszystkim drogowy, kolejowy i lotnictwo cywilne pozostają za nim daleko w tyle, co wynika ze skali ich używania). Warto także pamiętać, że swój ślad węglowy zostawiamy przy większości codziennych czynności. Nie tylko nie oszczędzając energii (oszczędzanie jej Polacy – jako działanie, które przynosi korzyść także portfelom, a nie tylko środowisku – deklarują jako najczęstszą aktywność prośrodowiskową), ale pracując przy komputerze, oglądając telewizję (i nie wyłączając zasilania, kiedy jej nie oglądamy) itd.
Z badania firmy McAfee, specjalizującej się w bezpieczeństwie informatycznym, wynika, że same spamy, czyli niepożądana poczta elektroniczna, rocznie powodują tyle samo emisji dwutlenku węgla co 3,1 mln samochodów. 6 kg emisji rocznie oszczędzimy, nie wkładając do lodówki zbyt ciepłego jedzenia.
Analiza kosztów ograniczenia emisji rzeczywiście wypada dość druzgocąco. Aby ograniczyć ją do 2020 roku tak, jak wymagała tego Unia Europejska, musielibyśmy wydać rocznie 3126 mln euro. Wydatki na redukcję CO2 musiałyby wynosić 0,46 proc. PKB, przy np. francuskich 0,05 proc. czy nawet niemieckich 0,26 proc. (mimo znacznie większej emisji, ale przy większym PKB i lepiej rozwiniętym technologicznie przemyśle). Wynika z tego, że Polacy będą musieli zapłacić nieproporcjonalnie więcej niż obywatele innych krajów Unii, zwłaszcza jeśli pamięta się, że Polska nie przoduje w emisjach nominalnych.
Oczywiście koszty poniesie nie tylko państwo. Podstawą są wydatki, które musi ponieść przemysł, które zresztą przynajmniej w dużej części przeniosą się na konsumentów, czyli społeczeństwo. Nie tylko dlatego, że udział tych kosztów w cenie energii elektrycznej jest znowu nieproporcjonalnie wysoki w Polsce (31 proc. przy niemieckich 20 proc. i francuskich 3 proc.). Także dlatego, że ucierpi rozwój gospodarczy, a więc i tempo poprawiania się warunków życia. Być może więc odpowiedzią byłoby rozkładanie kosztów na obywateli Unii z uwzględnieniem możliwości konkretnych społeczeństw.
To byłoby zapewne bardziej sprawiedliwe rozumienie pojęcia solidarności klimatycznej. Nie można jednak zapominać, że na drugiej – na razie niestety wyraźnie niedoważonej – szali tej środowiskowo-gospodarczej wagi znajdują się skutki emisji gazów cieplarnianych. Nie ma jednoznacznych empirycznych dowodów, że efekt cieplarniany jest bezpośrednim wynikiem emisji dwutlenku węgla, ale są przekonujące teorie. Podnoszenie się temperatury na Ziemi jest faktem, a jego skutkiem jest ocieplenie klimatu, na którym cierpi nie tylko środowisko, lecz także – uzależnieni przecież od niego – ludzie. Coraz częściej mówimy o ekstremalnych zjawiskach, jak trąby powietrzne, fale upałów i susz na przemian z powodziami, częściej niż jeszcze 20 lat temu zdarzają się gradobicia. To wszystko nie tylko w odległych krajach, ale też w Polsce.
Nie można także zapominać, że zanieczyszczenie powietrza i wody powoduje śmierć 6 mln ludzi rocznie.