Wszystko wspaniale. Jednak narzuca się wrażenie, iż zabrakło w Polsce jednego zawodu – nie wiem, jak go dokładnie nazwać – urbanisty, organizatora przestrzeni i zieleni miejskiej i zarazem takiego, co planuje skrzyżowania i ronda.

Wszystkie nowe rynki niewielkich, czasem całkiem przyjemnych miasteczek są przebudowywane na modłę unijną, to znaczy wycina się drzewa, które dawały cień i nieco zacisza, układa kostkę, ewentualnie dodaje fontannę, która działa albo nie działa, oraz stawia betonowe ławki, dobre na upał, ale nie chłód, bo strasznie na nich zimno. Na jednej pierzei papież, na drugiej przeszklona kawiarnia. Chociaż żal tych starych drzew, to jeszcze pół biedy. Gorzej, kiedy powstaje nowe skrzyżowanie lub rondo. Reguły gry są tajemnicze.

Nie wiem, kto je ustala, bo policja się nie przyznaje. W sąsiednim mieście jest takie rondo, zbiega się tam pięć ulic. Zupełnie nieoczekiwanie wszystkie, jak to na rondzie, są podporządkowane, ale jedna ma znak pierwszeństwa. Ileż tam było wypadków, zanim ludzie się nauczyli! Zupełnie jakby na złość, bo żadnego logicznego uzasadnienia nie ma. W innym miejscu skręt w prawo na światłach, po chwili zapala się zielona strzałka, ale na następnym identycznym skrzyżowaniu zielonej strzałki nie ma.

Znowu zachęta do wypadków. Gdzie indziej zamiast ronda jest rozjazd na trzy strony i sprawa pierwszeństwa jest absolutnie nie do zdefiniowania. Kto jest za to odpowiedzialny? A kto jest odpowiedzialny za budowanie w niewielkim równinnym miasteczku góry, która – jak się okazało po roku powszechnych domysłów – ma być przeznaczona na zjazd narciarski? Góra nawet spora, ale można na niej z trudem wykonać dwa zakręty i potem wylądować na rzekomo zabezpieczającej siatce.

Obok druga góra na sanki. Na wszystko leją wodę, która ma się zamienić w igelit. Są nawet wyciągi. Dla narciarzy wolne żarty, dla dzieci – niebezpiecznie. Koszt – 6 mln zł, którego poniesienie zapewne przeforsował burmistrz, ale rada musiała się zgodzić. Nie widać tylko stosownego napisu, więc chyba Unia się nie dołożyła. Aż taka głupia nie jest. Patrzymy na tę idiotyczną ohydę i myślimy o fatalnym przejeździe kolejowym, gdzie tak by się przydał wiadukt. Ale myśleć można, wiaduktu nie będzie, bo jest góra ufortyfikowana jak średniowieczne baszty.

Rozumiem, że nie da się z estetycznego i logicznego punktu widzenia nadzorować wszystkich inwestycji w Polsce. Że w Zamościu są pieniądze wojewódzkie, ale i unijne, a poza tym wszystko nadzoruje konserwator, ale wbrew słusznym poglądom o przeroście administracji powołałbym wojewódzkich specjalistów do spraw estetyki i logiki, którzy by musieli zatwierdzać szaleńcze lub tylko niemądre przepisy lokalne. Jestem zwolennikiem władzy zdecentralizowanej i samorządów, ale o ile czynią one wiele dobrego tam, gdzie cele i sposoby działania są z góry wyznaczone i oczywiste, jak położenie asfaltu czy budowa chodnika w centrum wsi. Kiedy zaczynają dawać upust fantazji własnej, czyli radnych i wójta (burmistrza, starosty), sprawy często przedstawią się fatalnie lub humorystycznie. Zresztą nie jest to wina lokalnych władców, bo oni na kursy artystyczne nie chodzili, lecz rezultat braku tradycji i niechęci do słuchania rad.

Cechuje to wszystkich polityków na wszystkich szczeblach w Polsce. Przecież tak łatwo byłoby, z braku rozumnego specjalisty, poprosić o pomoc lokalnego nauczyciela plastyki, na pewno byłby nieco bardziej kompetentny. Nie mam pretensji o niby- -dworki z nieustannie strzyżoną trawką z przodu, kilkoma iglakami i kostką na podjeździe. Prywatna własność, prywatny gust, trudno, że kiepski. Ale publiczna własność to już publiczny gust i nikt nie powinien bawić się projektowaniem centrum miasteczka czy innymi pomysłami.

To przecież zostanie na lata, na dziesięciolecia i nikt nie będzie już pamiętał nazwiska burmistrza, a wszyscy będą pomstowali. Już nie wspominam o nowych kościołach, bo temat wyeksploatowany, ale koniecznie potrzebni są doradcy do spraw estetyki na wszystkich poziomach władzy.