Redaktor naczelny telewizji TVi twórczo rozwija tezę, że każdy naród ma taką władzę, na jaką zasługuje: „Dopóki Ukraińcy będą stawiać darmochę i obcą łaskę wyżej niż zasady cywilizowanego życia, dopóty nie przyjdzie do nich mesjasz. Będzie za to, ciągle od nowa, przychodzić Janukowycz” – czytamy w jego komentarzu na łamach tygodnika „Korriespondient”. Pomarańczowa rewolucja sprzed niemal ośmiu lat rozbudziła olbrzymie nadzieje, że poza demokratyczną fasadą Ukraina nabierze też cech państwa prawa. Wystarczyło już kilka pierwszych miesięcy rządów Janukowycza, by pozbyć się wszelkich złudzeń i ostatecznie powrócić do postsowieckiej szarzyzny i ignorowania prawa.
Portnykow część odpowiedzialności zrzuca na naród. „Liderzy zdolni naprawdę zmienić kraj i przeprowadzić reformy pojawiają się wtedy, gdy do tych reform dąży społeczeństwo. Gdyby społeczeństwo polskie nie było w stanie zjednoczyć się w ramach »Solidarności«, a czechosłowackie nie dojrzałoby do aksamitnej rewolucji, Wałęsa pozostałby na zawsze elektrykiem, a Havel – dramaturgiem dysydentem” – czytamy. Tymczasem Ukraińcy nie odczuwają potrzeby nie tyle nawet zmian, ile wręcz posiadania partii politycznych o jasnym programie i jasnej ideologii. „W historii świata nie było jeszcze państwa, w którym komuniści obiecujący koniec burżujom kontrolowaliby celników w rządzie miliarderów, a mimo to zwiększali swój elektorat” – pisze Portnykow, nawiązując do tego, że w opartym na oligarchach gabinecie funkcję szefa służby celnej pełni komunista Ihor Kaletnik.
Tezy Portnykowa mają uzasadnienie, jeśli patrzeć przez pryzmat historii Ukrainy. Pomarańczowa rewolucja wygrała, bo – posługując się retoryką ukraińskiego publicysty – Ukraińcy dojrzeli do Zmiany przez duże Z, choć ta ostatecznie nie nastąpiła. Jednak dyskusja, czy do zwycięstwa jest potrzebny lider, za którym idą ludzie, czy najpierw powstają ludzie, a lider znajduje się sam, przypomina spory o jajko i kurę. Portnykow posiłkuje się przykładami z jesieni narodów. To dyskusyjne. W 1989 r. „Solidarność” nie była już przecież 10-milionową siłą, a strajki były raczej rachityczne. W innych państwach bloku przesłanki do przełomu były jeszcze słabsze – w Bułgarii jedyną opozycję stanowiły kluby ekologiczne, w Rumunii nie było nawet tego.
Ówczesną sytuację w regionie trudno porównywać z dzisiejszą na Ukrainie również z tego względu, że przed ponad dwiema dekadami runął cały system polityczny oparty na ZSRR. Janukowycz zaś opiera się na siłach wewnętrznych. Do pewnego momentu stanowi to jego atut, władza nie jest postrzegana jako okupacyjna, obca. W chwili gdy Ukraińcy uznają, że przesadził, siła zamieni się w słabość, bo prezydent nie będzie się miał na kim oprzeć. Rewolucja AD 2004 to memento dla władz. Na ile zostało ono zrozumiane, pokaże stopień bezczelności niedzielnych cudów nad urną.
Reklama