We wtorek Amerykanie wybiorą sobie (i światu) prezydenta USA. Tym razem zadecyduje nie bezpieczeństwo narodowe, kolor skóry czy czar żony kandydata. Wybory 2012 od początku są stylizowane na wielkie starcie dwóch odmiennych recept na uleczenie kulejącej gospodarki Stanów Zjednoczonych. W wyścigu kandydatom dodają poloru najbardziej wpływowe postaci amerykańskiej ekonomii. Nie pierwszy to taki przypadek w historii amerykańskich wyścigów do Białego Domu.
Z jednej strony mamy więc drużynę Baracka Obamy. Wygląda trochę jak weteran wracający do domu z okopów I wojny światowej. Pojechał na front młody i piękny. Szybko okazało się jednak, że generałowie posłali jego oddział w sam środek piekła. Stracił oko i ma sporo blizn. Nie wie też, czy i kiedy szala zwycięstwa przechyli się na jego korzyść. Zostało mu tylko przeświadczenie, że wykonał kawał dobrej roboty, za którą jakoś nikt nie chce mu podziękować. Podobnie Obama. Dostał gospodarkę w momencie, gdy wpadła w największe turbulencje od lat 30. Tylko w ostatnim kwartale 2008 r., a więc jeszcze zanim Obama został zaprzysiężony, amerykański PKB skurczył się o 9 proc.
Obecnemu prezydentowi trudno odmówić tego, że próbował. Za pomocą olbrzymich zastrzyków publicznych pieniędzy nie dopuścił do upadku amerykańskiego systemu bankowego, uratował legendarną markę General Motors, zdecydował się na największe w historii USA pakiety nakręcania koniunktury, przeprowadził dwie duże reformy (systemu opieki zdrowotnej i rynków finansowych), które nie udały się wielu poprzednikom. Sporo jak na cztery lata w Białym Domu. A jednak jego polityka ekonomiczna nie podoba się Amerykanom. Przerażony kryzysem elektorat można jeszcze zrozumieć. Bezrobocie od trzech lat utrzymuje się na poziomie 8–9 proc., podczas gdy przed kryzysem normą było raczej 3–4 proc. Z roku na rok zwiększa się też liczba rodzin, które utraciły bezpieczeństwo socjalne, wypadając z klasy średniej. Obamie nie sprzyjają również fachowcy. Gdy kilka tygodni temu CNN zrobił ranking prezydencki wśród ekonomistów, demokracie sukcesu w wyborach 6 listopada życzyło zaledwie 17 proc. badanych.

Zdziesiątkowany team Obamy

Reklama
Wszystkie te kłopoty wprowadziły nerwowość w Białym Domu. Dość powiedzieć, że ekonomiczna drużyna Obamy mocno różni się od tej, z którą były senator z Illinois rozpoczynał prezydencką przygodę. Wówczas była ona pełna ludzi, których Obama (w momencie wyboru nie tylko gospodarczy, lecz także polityczny żółtodziób) odziedziczył po swoim wielkim demokratycznym poprzedniku Billu Clintonie. Rolę szarej eminencji od początku odgrywał w niej Larry Summers. Korpulentny harwardzki ekonomista ma życiorys, którym można obdarzyć kilka osób. Jako wschodząca akademicka gwiazda został głównym ekonomistą Banku Światowego i podpadł natychmiast progresywistom, ogłaszając, że gadanie o globalnym ociepleniu, wyczerpywaniu się surowców naturalnych czy granicach wzrostu gospodarczego to bujda na resorach. Potem związał się z administracją Billa Clintona. To on był współautorem (do spółki z Robertem Rubinem) uchwalonej wówczas deregulacji rynków finansowych. Wall Street ją uwielbiało, ale nie brak głosów, że to reformy Summersa mocno przyczyniły się do bankowego krachu 2008 r.
Obama początkowo bardzo Summersowi ufał i poprosił go, by miał oko na całokształt jego polityki gospodarczej. Do pomocy dostał Petera Orszaga, arcykonserwatywnego i zabójczo skutecznego twórcę budżetów w administracji Clintona. Obaj panowie swoje główne zadanie zdefiniowali następująco: nie dopuścić, by ci szurnięci keynesiści przesadzili w orgii zasypywania kryzysu publicznymi pieniędzmi. Jedną z owych „szurniętych keynesistek” była wówczas Christina Romer. Ekonomistka z kalifornijskiego Berkeley przez całe lata 90. trzymała się trochę na uboczu amerykańskiej ekonomii. Trudno się dziwić. W czasach gdy w Waszyngtonie królowało podejście neoliberalne (deregulacja tak, podatki nie), pani Romer (z mężem Davidem, również znanym ekonomistą) głosiła prawdziwe herezje. Na przykład to, że w powojennej amerykańskiej historii obniżki podatków wcale nie doprowadzały do spadku wydatków publicznych. Wręcz przeciwnie, często te wydatki podnosiły, a kraj lądował w samym środku deficytowej pułapki. Romer tak bardzo nie podobała się neoliberalnemu salonowi, że Uniwersytet Harvarda cofnął przyznaną jej już nominację na profesora, co na tym poziomie zdarza się naprawdę rzadko. Prezydent elekt Obama wiedział, że Christina Romer jest jedną z najlepszych w Ameryce specjalistek od wielkiego kryzysu lat 30. Może liczył na to, że napisze mu program na miarę New Dealu Franklina Delano Roosevelta? Dość powiedzieć, że zrobił ją szefową zespołu doradców ekonomicznych w Białym Domu.
Na zderzenie przeciwstawnych poglądów Summersa i Romer nie trzeba było długo czekać. Poszło o, bagatela, setki miliardów dolarów. Według wydanej we wrześniu książki Noama Scheibera „The Escape Artists: How Obama’s Team Fumbled the Recovery” (Mistrzowie uieczki. Jak drużyna Obamy pogrzebała ożywienie gospodarcze) Romer wyliczyła, że do skutecznego pobudzenia gospodarki potrzeba 1,8 bln dol. Summers uznał rachunek za nierealistyczny. Kręcąc nosem, Romer obniżyła sumę do 1,2 bln. Dla Summersa i to było zbyt wiele. Ostatecznie Obama stanął po stronie tego ostatniego, prosząc Kongres o 800 mld dol. na rozkręcanie koniunktury. Romer odwinęła się, że stymulację albo się robi z rozmachem, albo nie robi się jej wcale. I we wrześniu 2010 r. zrezygnowała ze stanowiska. A wraz z nią od administracji Obamy odwróciło się wielu lewicowych tuzów amerykańskiej ekonomii, z niepokornym noblistą i publicystą „New York Timesa” Paulem Krugmanem na czele.
Panią Romer zastąpił młody, bo ledwie 40-letni Austin Goolsbee. I to przynajmniej było zabawne. Goolsbee, który w czasach studenckich był członkiem uniwersyteckiej trupy komediowej, swoją rolę rozumiał dość niekonwencjonalnie. Wielkimi koncepcjami ekonomicznymi się nie wsławił. Brylował za to w telewizyjnych talk-show, gdzie mówił na przykład, że kierownictwo giganta ubezpieczeniowego AIG (który w 2008 r. musiał zostać uratowany przez państwo) zasłużyło na Nagrodę Nobla w kategorii zło absolutne. Robił też tak uwielbiane przez Amerykanów practical jokes. Odchodzącemu szefowi sztabu Białego Domu Rahmowi Emanuelowi wręczył publicznie martwą rybę. Emanuel szykował się bowiem właśnie do objęcia fotela burmistrza Chicago, legendarnej ojczyzny amerykańskiego gangsterstwa. W mafijnej tradycji taki podarunek miał sugerować, że obdarowany powinien trzymać język za zębami.
Goolsbee publicznie mówił też, że jego zdaniem prezydent USA ma na gospodarkę wpływ raczej niewielki. A jego ekonomiczne doradztwo pozbawione jest jakiegokolwiek praktycznego znaczenia. Ta wesołkowatość nie do końca pasowała jednak do zbliżającej się walki o drugą kadencję Obamy. Goolsbee odszedł więc ze stanowiska w 2011 r.
W międzyczasie z Białego Domu odszedł również potężny Summers. Zdołał jeszcze stoczyć (i wygrać) bitwę z Paulem Volckerem, szefem Fedu z lat 80., którego Obama poprosił o pomoc w przygotowaniu wielkiej reformy Wall Street. 85-letni Volcker, z powodu słusznego wzrostu (przeszło 190 cm) zwany „Długim”, chciał mocno przykręcić śrubę sektorowi finansowemu i oduczyć go prowadzenia tak ryzykownej gry, jak w przededniu 2008 r. Summers był jednak innego zdania. Przekonał prezydenta, że Wall Street nagrzeszyło, ale to w końcu koło zamachowe amerykańskiej gospodarki. Z projektu Volckera wykreślono więc co ostrzejsze rozwiązania (np. nakaz dzielenia bankowej działalności inwestycyjnej i oszczędnościowej). Ostateczny kształt tzw. ustawy Dodda-Franka nie zadowolił nikogo. Dla zwolenników regulacji był zbyt mało radykalny. Dla przeciwników i tak stał się symbolem pętania przez Obamę wolnego rynku. Prezydent zorientował się, że daleko z Summersem nie zajedzie. Nie zgodził się, by został następcą Bena Bernankego w roli szefa Fedu. Urażony ekonomista wrócił na Harvard.
Efekt jest taki, że walczącego o drugą kadencję Obamę otacza dziś już zupełnie inna drużyna niż ta, z którą zaczynał boksować się z kryzysem cztery lata temu. Nie ma w niej już ani zbyt wielu clintonowców, ani ortodoksyjnych keynesistów. Dziś ton nadaje w niej znany ekonomista pracy Alan Krueger. 52-latek z Princeton zaczynał karierę od publikacji kontrowersyjnego tekstu, w którym porównywał restauracje w New Jersey (gdzie podniesiono płacę minimalną) i Pennsylvanii (gdzie płaca minimalna pozostała na niższym poziomie). Wbrew oczekiwaniom okazało się, że tam, gdzie płacono ludziom więcej, w górę szło również zatrudnienie. Od tamtej pory Krueger pokazał w swoich pracach jeszcze wiele innych przykładów na to, że w pracownika warto inwestować. Teraz ma szansę wprowadzić swoje spostrzeżenia w życie pod skrzydłami administracji Obamy. Oczywiście pod warunkiem że 44. prezydent USA utrzyma się na stanowisku.

Propodatkowi liberałowie Romneya

Na tle Obamy team republikańskiego pretendenta Mitta Romneya wydaje się dużo bardziej świeży i spójny. Na ostatniej prostej zespół doradców ekonomicznych byłego gubernatora Massachusetts przedstawił projekt, zgodnie z którym do końca pierwszej kadencji republikanina powstanie w USA 12 mln miejsc pracy. Ludzie Romneya szermują głównie hasłem powrotu do korzeni kapitalizmu. Kalkulują w sposób następujący: gospodarka prędzej czy później w sposób naturalny odbije się od dna. Nie trzeba jej dodatkowo stymulować. Wystarczy nie przeszkadzać i uwolnić siły drzemiące w kapitalizmie. Obniżyć podatki dla klasy średniej (która zawsze była inkubatorem przedsiębiorczości) i nie forsować żadnych nowych regulacji. Autorami tego na pierwszy rzut oka modelowo republikańskiego manifestu są Glenn Hubbard i Gregory Mankiw. Nie są to w amerykańskiej ekonomii postacie nowe. Obaj kierowali już zespołem doradców prezydenta George’a W. Busha (Hubbard w latach 2001–2003, a Mankiw między 2003 a 2005 r.). To daje liberalnie usposobionym mediom znakomitą okazję do uderzeń w Romneya. W końcu to właśnie przygotowane przez obu panów bushowskie obniżki podatków razem z kosztowną polityką obronną wyrwały w budżecie USA potężną dziurę jeszcze przed wybuchem kryzysu. „Najpierw oddali Obamie cały ten niewyobrażalny bałagan, a teraz chcą go zmienić po czterech latach, mówiąc, że za wolno sprzątał” – dworował niedawno jeden z lewicowych portali.
Zarzucanie doradcom Romneya, że powtórzą politykę z czasów Busha, nie jest do końca fair. Kryzys mocno przeorał gospodarcze poglądy całego obozu republikańskiego. Doskonale widać to na przykładzie 54-letniego Mankiwa. Ten profesor z Harvardu nie jest żadnym ideologiem. Ma też zupełnie inny styl niż agresywny i nieznoszący sprzeciwu Krugman czy jowialny i besserwisserski Joseph Stiglitz. Karierę akademicką zaczynał od zajmowania się filozofią i wykazuje spory dystans wobec głoszonych przez siebie poglądów. Jednocześnie to wpływowa postać w światku amerykańskich ekonomistów, obecnie numer 25. na prestiżowej liście cytowań naukowych. Jego blog był jednym z pierwszych miejsc prawdziwej wymiany poglądów pomiędzy ekonomistami z lewa i z prawa. Jednocześnie Mankiw nie ukrywa, że jego poglądy na gospodarkę są raczej konserwatywne. Uważa na przykład, że nierówności społeczne nie są spowodowane dysfunkcjonalnością państwa, lecz tym, że jedni bardziej potrafią zatroszczyć się o swój dobrobyt, a inni mniej. Jak na konserwatystę ma jednak ciekawe podejście do podatków. Z jednej strony uważa, że podwyższanie stawek dla klasy średniej nie ma sensu. „Nie chodzi o to, że zbiedniejemy. Stać nas. Jak trzeba, zapłacimy więcej. Ale w konsekwencji spadnie nasza motywacja do pracy i innowacyjności. Czy tego właśnie chcemy?” – tłumaczył w 2010 r. Z drugiej strony mówi jednak rzeczy, za które antypodatkowi jastrzębie robiący reaganomikę w latach 80. pewnie by go rozszarpali. „Podatki trzeba płacić, bo bez nich państwo nie będzie w stanie funkcjonować. Sens mają zwłaszcza wyższe podatki dla najbogatszych oraz opodatkowanie takich działań, które szkodzą ogółowi. Na przykład podatek ekologiczny dla największych trucicieli środowiska” – pisał kilka lat temu w „Wall Street Journal”. Mankiw nie należy też do tych konserwatystów, którzy w czambuł potępiają państwo jako instytucję szkodzącą wolnorynkowej grze sił. Jako zdeklarowany keynesista (tak, główny doradca Romneya uważa Keynesa za najwybitniejszego ekonomistę XX wieku) jest zdania, że rząd ma do odegrania kluczową rolę w hamowaniu dekoniunktury. – Przestrzegam tylko przed jednym. Nie oczekujmy od rządu zbyt wiele. Ma on w gospodarce możliwości ograniczone. Liczmy raczej na samych siebie i swoją przedsiębiorczość – pisał w tym samym tekście w „WSJ”. To poglądy reprezentatywne dziś dla dużej części amerykańskich ekonomistów z górnej półki. W sierpniu pod listem poparcia dla gospodarczych inicjatyw Romneya podpisali się wpływowi nobliści Gary Becker, Robert Lucas, Robert Mundell, Edward Prescott i Myron Scholes.



Jest w tegorocznej kampanii jeszcze jeden gospodarczy smaczek. Ma on jednak mniej wspólnego z programami ekonomicznymi, więcej z biznesowym doświadczeniem Mitta Romneya. Doradcy szybko dostrzegli w nim wielką szansę. Uznali, że nie ma sensu licytować się z „Czarnym Kennedym” o to, kto jest postacią bardziej charyzmatyczną i wizjonerską. Wybrali wyzwanie Obamy na pojedynek, kto będzie na czas kryzysu lepszym CEO dla Ameryki. Na tym polu Romney jako były prezes dużej korporacji z branży private equity i zewnętrzny menedżer odpowiedzialny za organizację zimowych igrzysk olimpijskich w Salt Lake City (2002) ma do zaoferowania więcej niż Obama, zajmujący się w życiu zawodowym jedynie polityką. Romney w obu rolach miał spore sukcesy, co pozwoliło jego doradcom budować wizerunek sprawnego kierownika, który zrestrukturyzuje Amerykę. Tak jak przedsiębiorstwa, które stawiał na nogi (a potem z zyskiem sprzedawał) jako szef Bain Capital. Pewną rysą na tym pomniku stał się jednak opublikowany kilka dni temu artykuł „New York Timesa”. Ludzie, którzy współpracowali z Romneyem biznesmenem, kreślą w nim wizję menedżera raczej niezdecydowanego i miękkiego. Pracownicy, których miał zwolnić, wychodzili z jego biura przekonani, że właśnie zostali awansowani, bo Romney nie umiał powiedzieć im wprost o zakończeniu współpracy. Ma też podobno ewidentny problem z delegowaniem zadań. Do dziś sam pisze sobie przemówienia (i doprowadza do szału współpracowników, którzy muszą w ostatniej chwili przed wystąpieniem wklepywać jego notatki do telepromptera), a jako gubernator Massachusetts sam linijka po linijce przeglądał kosztorys organizacji jakiejś trzeciorzędniej konferencji. I kazał wykreślić wydatki na recepcjonistę, zastępując go pocztą głosową. Zaoszczędził w ten sposób stanowemu budżetowi całe kilka tysięcy dolarów.

Wielkie boje z przeszłości

Amerykanie od takiej ekonomizacji wyborów zdążyli się już trochę odzwyczaić. W końcu kilka ostatnich prezydenckich starć odbywało się w atmosferze błogiego przekonania, że żyjemy w odpornym na kryzysy ponowoczesnym raju. Tak było, gdy George W. Bush pokonał Johna Kerry’ego (2004), przekonawszy Amerykanów, że lepiej poprowadzi kraj w trwającej właśnie na całego wojnie z terroryzmem. Z kolei Barack Obama wygrał w 2008 r. z Johnem McCainem jako symbol nowej niehegemonicznej, wieloetnicznej Ameryki. W tamtych wyborach ekonomia weszła do gry zaledwie na kilka tygodni przed dniem głosowania. Zbyt późno, by odegrać w nich kluczową rolę.
Ostatnim poważnym starciem o gospodarkę były wybory z 1992 r. Początkowo wydawało się, że George Bush senior ma w ręku wszystkie karty pozwalające ograć niedoświadczonego demokratycznego pretendenta gubernatora Arkansas Billa Clintona. Bush był przecież tym prezydentem, za którego rządów padł Związek Radziecki, skończyła się zimna wojna, a Ameryka pozostała na placu gry jako jedyne supermocarstwo. W 1991 r. zaliczył nawet szybkie zwycięstwo w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. A jednak w listopadzie 1992 r. zwycięzcą okazał się młody Clinton. A właściwie nie on sam, tylko genialne hasło „Gospodarka, głupcze”. Chwytliwy slogan sam w sobie pewnie by nie wystarczył. Za Clintonem stała jednak nowa atrakcyjna idea ekonomiczna tzw. trzeciej drogi. Pomysł polegał na godzeniu żywiołów uważanych dotąd za sprzeczne: tradycyjnych lewicowych postulatów państwa dobrobytu z wymogami wolnego rynku i konkurencyjności. Zwolennicy trzeciej drogi definiowali samych siebie jako progresywistów, którzy nie porzucili marzeń o bardziej egalitarnym społeczeństwie. Z drugiej strony wierzyli jednak w rygorystyczną politykę budżetową, elastyczny rynek pracy oraz państwo socjalne, które nie tylko daje, lecz także wymaga. Idea była mocno zakorzeniona w Europie, gdzie jej głównymi wyznawcami byli socjaldemokraci tacy jak Tony Blair, Gerhard Schroeder, a do pewnego stopnia również polscy postkomuniści z SLD. Clinton odniósł jednak chyba największe ekonomiczne sukcesy z nich wszystkich. Wspomagając się radą takich tuzów ekonomii, jak wspomniany Summers czy Joseph Stiglitz (Nobel 2001), ruszył kilka ważnych progresywnych reform. Z drugiej strony przeszedł do historii jako prezydent, któremu udało się po raz pierwszy od dwóch dziesięcioleci zrównoważyć budżet federalny.
Sukcesy Clintona były lustrzanym odbiciem lat 80., gdy to republikanie uchodzili za posiadaczy ekonomicznego know-how. Ich tajemnicą była reaganomika. Prezydent Reagan nie był rzecz jasna autorem tej koncepcji. On tylko ją firmował i sprzedawał dzięki swojemu niezaprzeczalnemu czarowi i talentom aktorskim. Ale stało za nim środowisko ekonomistów zmęczonych panującym przez pierwsze trzy powojenne dekady keynesizmem i wiarą w dobrodziejstwo państwowych interwencji. Ich absolutnym guru był Milton Friedman, twórca radykalnie wolnorynkowej i monetarystycznej chicagowskiej szkoły ekonomicznej. Ten najważniejszy obok Keynesa ekonomista XX wieku doradzał już senatorowi Barry’emu Goldwaterowi w czasie wyborów prezydenckich w 1964 r. Wówczas znajdująca się w samym środku powojennego boomu gospodarczego Ameryka nie była jednak gotowa na tak skrajnie liberalny kurs gospodarczy. Czas na wprowadzenie w życie pomysłów Friedmana nadszedł dopiero dwie dekady później i był pokłosiem znaczącego spowolnienia i wysokiej inflacji, które trawiły Amerykę od początku lat 70. I żaden z prezydentów, szermując tylko stosowanymi od czasów Roosevelta interwencjonistycznymi narzędziami, nie potrafił ich rozwiązać. Dopiero w 1980 r. pojawiło się coś zupełnie nowego. Gubernator Kalifornii Ronald Reagan pokonał urzędującego prezydenta Jimmy’ego Cartera. W 1984 r. powtórzył sukces, miażdżąc demokratę Waltera Mondale’a. W obu przypadkach punktował retoryką wolności jednostki (również tej gospodarczej), wycofania się państwa do roli nocnego stróża i obniżkami podatków. Opromieniony Noblem i sławą autora telewizyjnych pogadanek Friedman był już wówczas raczej nominalnym doradcą prezydenta. W praktyce o jego spuściznę dbały jednak całe zastępy zdolnych uczniów: twórca słynnej krzywej pokazującej dobrodziejstwo niskich podatków Arthur Laffer, twórca koncepcji podatku liniowego Alvin Rabushka czy późniejszy szef Fedu Alan Greenspan.
Im dalej zapuszczamy się w historię, tym bardziej dziwaczne wydają nam się z dzisiejszej perspektywy wielkie prezydenckie spory ekonomiczne. Weźmy choćby wybory z 1932 r. Ameryka znajduje się w środku najgłębszego kryzysu w swojej historii. W ciągu trzech lat PKB skurczył się o kilkanaście procent. Pracy nie ma co piąty Amerykanin. Tymczasem w debacie radiowej urzędujący republikański prezydent Herbert Hoover atakuje swojego demokratycznego konkurenta Franklina Delano Roosevelta za to, że ten będzie prezydentem kapitalistów i jeszcze pogorszy kryzys, otwierając amerykańską gospodarkę na świat. Tymczasem FDR grzmi: przyjrzymy się każdemu programowi rządowemu, który marnotrawi publiczne pieniądze, i zredukujemy deficyt budżetowy. Roosevelt wygrywa i robi coś dokładnie przeciwnego. Jego pakiet reform (tzw. New Deal) to największy w historii USA program interwencjonizmu państwowego, który stopniowo wyprowadza Amerykę na prostą.
Wcześniej było jeszcze lepiej, a najstarsze ekonomiczne spory kończyły się wręcz pojedynkami. W 1804 r. zginął w ten sposób Alexander Hamilton, prezydencka nadzieja swoich stronników, jeden z ojców założycieli amerykańskiego państwa i jego pierwszy minister finansów. Padł z ręki wiceprezydenta Aarona Burra. Pretekstem była oczywiście jakaś sprawa honorowa, ale nie było tajemnicą, że obu dżentelmenów dzielą sprawy polityczne, a zwłaszcza gorący wówczas temat powołania do życia amerykańskiego banku centralnego.
Ale chyba najlepiej nastawienie amerykańskich prezydentów do gospodarki oddał Harry Truman. Gospodarz Białego Domu z przełomu lat 40. i 50. stwierdził kiedyś publicznie, że chciałby mieć na swoich usługach ekonomistę jednorękiego. To znaczy takiego, który nie używa ulubionego zwrotu anglojęzycznych intelektualistów: „on the one hand, on the other hand”. Czyli sławetnego „z jednej strony to, ale z drugiej jednak...”. Oczywiście taki doradca nigdy się nie pojawił i nie pojawi. Bo polityka to konieczność dokonywania wyborów. Nawet w sytuacji gdy jedno i drugie rozwiązanie jest złe. A niepodjęcie żadnej decyzji jeszcze gorsze. I to jest ekonomiczna rzeczywistość, którą zastanie zwycięzca wtorkowego głosowania. Niezależnie, czy będzie to Obama, czy Romney.