Gdy kryzys uderza coraz mocniej, a pracy jest coraz mniej, trzeba chronić przede wszystkim swoich. Tak uważa już większość rządów Europy, Ameryki i Azji. Okazuje się, że kapitał ma jednak narodowość, a protekcjonizm to nic innego jak współczesna odsłona patriotyzmu. Na razie wszystko jest jeszcze robione w białych rękawiczkach, a o wojnie handlowej nikt nie chce słyszeć. Jednak od Komisji Europejskiej po Światową Organizację Handlu (WTO) kolejne poważne organizacje ostrzegają, że w międzynarodowych stosunkach gospodarczych powraca ta sama logika, która doprowadziła do pogłębienia Wielkiego Kryzysu.

Arnaud Montebourg, autor bestselleru „Deglobalizacja” („La demondialisation”), dziś francuski minister odnowy przemysłowej, wylansował nowy termin: patriotyczny protekcjonizm. I w prosty sposób pokazał, co ma na myśli. W tym miesiącu wystąpił na okładce tabloidu „Le Parisien” w charakterystycznym swetrze w paski, który noszą francuscy rybacy i który był inspiracją dla domu mody Jean-Paul Gaultier. A pod pachą dumnie trzymał mikser szacownej, ale niestety coraz bardziej marginalnej francuskiej firmy Moulinex.

– To piękna, wręcz seksowna wizja ochrony naszego rynku – zachwycała się Laurence Parisot, szefowa wpływowej konfederacji pracodawców Medef. Na razie efekt jest piorunujący: firma Armor-Lux, która produkuje charakterystyczne swetry, zanotowała wzrost zamówień o 65 proc., oddech złapał też Moulinex. A złośliwi, związani z konserwatywną opozycją blogerzy nawołują już Montebourga do założenia następnym razem pończoch i stringów, by ratował inne podupadające branże. Nie przejmując się krytyką, minister odnowy zapowiedział wprowadzenie przepisów, które umożliwią supermarketom wydzielenie odrębnych półek z produktami, które powstały we Francji.

Jednak inne pomysły wschodzącej gwiazdy ekipy Francois Hollande’a tak zabawne już nie są. – Gdyby wprowadzić je w życie, oznaczałoby to złamanie podstawowych regulacji europejskich, a więc i bardzo poważny kryzys dla Unii – mówi Nicolas Veron, ekonomista brukselskiego Instytutu Bruegla.

Reklama

Francuska trzecia droga

Montebourg wpadł na niecodzienny plan powstrzymania wzrostu bezrobocia oraz poprawy koniunktury: biznesmeni, którzy chcą się wycofać z produkcji na terenie Francji, mogliby to uczynić, ale pod warunkiem że znajdą nabywcę dla porzucanego przez nich przedsiębiorstwa. Taki – zdawałoby się absurdalny – pomysł właściwie już wprowadzono w życie w ramach porozumienia między państwem a rodziną Peugeota, władającą drugim co do wielkości europejskim koncernem motoryzacyjnym. Firma otrzyma 7 mld euro pomocy, ale pod warunkiem że wycofa się z planów zamknięcia nierentownego zakładu w Aulnay- -sous-Bois pod Paryżem. Zagraniczni konkurenci Peugeota, którzy mają fabryki na terenie Francji, jak choćby Toyota w Valenciennes, nie mogą, rzecz jasna, liczyć na takie wsparcie. – W kampanii wyborczej Hollande obiecywał, że powstrzyma przenoszenie produkcji z Francji za granicę. Dlatego dla niego sprawa Aulnay- -sous-Bois ma wymiar symboliczny. Zrobi tu wiele, aby dopiąć swego – mówi nam Francoise Pons z paryskiego instytutu medialnego Grande Europe.

Bruksela, która jest odpowiedzialna za utrzymanie zasad równej konkurencji w zjednoczonej Europie, do niedawna patrzyła na te inicjatywy z rosnącym zniecierpliwieniem, ale nie podejmowała działań. Czarę goryczy przelał inny postulat Montebourga: nałożenia karnych ceł na import do całej Unii koreańskich aut, które podbijają nasze rynki. Karl de Gucht, komisarz ds. handlu, w wywiadzie dla największego francuskiego dziennika „Le Figaro” odpalił prosto z mostu. – Żaden europejski kraj nie ma tak wielu firm na Forbes 500, liście największych przedsiębiorstw świata, i żaden nie jest tak dobrze przygotowany do globalizacji, jak Francja. Tyle że wasze firmy radzą sobie o wiele lepiej za granicą niż w kraju. Bo jak może być inaczej, gdy obowiązuje u was 35-godzinny dzień pracy, a przedsiębiorcy są przytłoczeni kosztami socjalnymi – dodał.

Pałac Elizejski do pewnego stopnia ma związane ręce. A to za sprawą coraz bardziej radykalnych nastrojów społecznych. Z sondażu przeprowadzonego przez dziennik „Le Figaro” wynika, że 80 proc. Francuzów uważa globalizację za zagrożenie i domaga się ochrony rynku. To w znacznym stopniu z tego powodu partie skrajnej lewicy i skrajnej prawicy, występujące z programem daleko posuniętego protekcjonizmu, zdobyły przeszło 1/3 głosów w wyborach prezydenckich w maju tego roku.

Polska nie gorsza

Tyle że patriotyczny protekcjonizm nie jest tylko przypadłością Francuzów. Jest także naszą. W Polsce władze do tej pory w mniejszym stopniu naciskały na ochronę rynku. Po pierwsze nasz kraj lepiej niż inne państwa przechodził przez kryzys. Po wtóre swoboda współpracy gospodarczej jest dla nas korzystna: to do naszego kraju przenoszone są zakłady z Europy Zachodniej.

Ale w miarę pogarszania się koniunktury ten trend zaczyna się zmieniać. Adam Góral, szef polskiego giganta informatycznego Aseco, wysłał kilka tygodni temu list do premiera Donalda Tuska, w którym domaga się, aby „polskie firmy zaopatrywały się w polskich firmach”. Chodzi w szczególności o zamówienia na informatyzację BGK, PZU czy Enei, które zdobyli zagraniczni, a nie polscy kontrahenci.

Sama ekipa Tuska, choć oficjalnie liberalna, od dwóch lat konsekwentnie prowadzi politykę budowy „narodowych okrętów flagowych”. Najbardziej radykalna zmiana strategii dotyczy PZU, który zamiast zostać sprzedany zagranicznemu partnerowi i uzyskać w ten sposób wsparcie kapitałowe i technologiczne, ostatecznie trafił w 2010 roku na giełdę. – Zamiast holenderskiego Euroko mamy 250 tys. drobnych polskich akcjonariuszy – mówił w dniu debiutu minister skarbu Aleksander Grad. A sam premier nazwał ten dzień „historycznym” dla budowy wielkich polskich grup gospodarczych.

Dziś podobna strategia jest prowadzona wobec innych „flagowych okrętów” gospodarki. Zrezygnowano m.in. ze sprzedaży LOT Turkish Airlines, nie zostały oddane zagranicznym operatorom kolejowym najbardziej dochodowe spółki z grupy PKP. Przez giełdę jest też w coraz większym stopniu prywatyzowana polska energetyka (ostatnio zespół elektrowni Patnów-Adamów-Konin). Prywatyzacji innych wielkich przedsiębiorstw państwowych w ogóle zaniechano.

Ale w Polsce rosną w siłę ukryte, jednak bardzo skuteczne metody ochrony rynku. Staliśmy się tym krajem UE, w którym jest najwięcej zawodów regulowanych: sektorów gospodarki, w których bez odpowiednich kwalifikacji (które często można uzyskać tylko u nas) nie wolno prowadzić danej działalności. Takich branż mamy już ponad 300. Niektóre obostrzenia można zrozumieć, np. te dotyczące zawodów medycznych. Ale dlaczego jest nim poddany zawód technika leśnego?

Protekcjonizm to bardzo często obosieczna broń. W nadchodzących tygodniach zakład w Tychach, najnowocześniejszy w imperium Fiata, wygasi produkcję Pandy. Na klientów narzekać nie może: od 2003 r. model sprzedawał się rewelacyjnie, znajdując 2,15 mln nabywców, w 90 proc. poza granicami Polski. Jednak przed trzema laty premier Silvio Berlusconi postawił prezesowi Sergiowi Marchione ultimatum: albo Fiat wycofa się ze zwolnień pracowników we włoskich zakładach koncernu, albo koniec z pomocą państwa. W taki oto sposób Panda nowej generacji będzie produkowana w Pomigliano koło Neapolu, miejscu, gdzie jakość i koszty produkcji nie dorównują tym na Śląsku. Nawet w dramatycznej sytuacji, gdy na rynku tanich marek śmiertelną konkurencję dla Fiata budują Skoda czy Dacia, względy narodowego protekcjonizmu okazały się silniejsze niż podstawowy instynkt przetrwania.

Obama przykręcił śrubę

Ochrona własnego rynku i własnych producentów przez państwo była przez setki lat nieodłącznym elementem międzynarodowych stosunków handlowych. – Zmieniła to dopiero rewolucja przemysłowa w Wielkiej Brytanii: od końca XVIII w. Londyn zaczął forsować na całym świecie, często przy udziale wojska, umowy o wolnym handlu, bo mógł dzięki temu wykorzystać swoją ogromną przewagę technologiczną w produkcji przemysłowej i zalać nowe rynki własnymi produktami – wskazuje DGP Ansgar Belke, ekonomista z Uniwersytetu w Duisburgu. Jego zdaniem nie inaczej było po II wojnie światowej, gdy Ameryka wykorzystała swoją niezwykłą pozycję gospodarczą (w USA powstawała połowa globalnego dochodu narodowego), aby doprowadzić do globalnego uwolnienia handlu w ramach umowy GATT.



Ale dziś sytuacja jest odwrotna: Stany Zjednoczone notują rekordowy deficyt w handlu zagranicznym, gospodarka rozwija się w anemicznym tempie, a bezrobocie utrzymuje się na rekordowym poziomie. W tych warunkach nawet Mitt Romney, entuzjasta wycofania się państwa z gospodarki, zapowiadał w trakcie kampanii wyborczej, że w razie zwycięstwa natychmiast uzna Chiny za „manipulatora walutowego” i wprowadzi ochronę amerykańskiego rynku. To pokazuje, jak silne w Stanach Zjednoczonych są idee protekcjonistyczne. Jeśli Romney wprowadziłby w życie swoją groźbę, oznaczałoby to przecież wojnę handlową między pierwszą a drugą gospodarką świata – przekonuje Belke.

Zgodnie z procedurami to WTO musiałaby rozstrzygnąć, czy Chińczycy rzeczywiście wspierają eksport przez sztuczne zaniżanie kursu waluty narodowej. Ale podstawy do takiego twierdzenia nie są zbyt solidne: w minionych 5 latach juan umocnił się do dolara o 17 proc., zaś nadwyżka handlowa ChRL w stosunku do dochodu narodowego kraju spadła o połowę. Problem jest raczej inny: słabnąca konkurencyjność gospodarcza USA, której można zaradzić poprzez bolesne reformy strukturalne. Znacznie trudniejsze niż nałożenie ceł ochronnych.

Ale i Barack Obama w ostatnich kilkunastu miesiącach bardzo zaostrzył falę protekcjonizmu. Karne cła zostały nałożone na wiele strategicznych produktów sprowadzanych z Chin: od opon po części do produkcji aut i panele słoneczne. Prezydent zapowiedział także przeforsowanie ustawy, zgodnie z którą amerykańskie koncerny, które przeniosą z powrotem produkcję do Stanów Zjednoczonych, będą zwolnione aż z 1/5 należnego podatku dochodowego. I zyskają tym samym ogromną przewagę w stosunku do obcej konkurencji.

To jednak atak na Huawei, pochodzący z Chin największy na świecie koncern zajmujący się produkcją sprzętu i rozwiązań telekomunikacyjnych, najlepiej pokazuje wzrost nastrojów protekcjonistycznych w USA. Akcję uruchomił Cisco, główny konkurent Huawei. W kilkunastostronicowej analizie zarzucił potentatowi z Shenzen ścisłe związki z chińskimi siłami zbrojnymi, a nawet prowadzenie akcji szpiegowskiej, aby zdobyć najnowsze amerykańskie technologie dla swoich mocodawców. Analiza, bez większych zmian, stała się wkrótce stanowiskiem Kongresu. I choć ostatecznie Chińczykom nie udało się niczego udowodnić, efekt był natychmiastowy: większość amerykańskich kontrahentów Huawei zerwała z nim kontakty, a wielkość sprzedaży firmy gwałtownie spadła. – Huawei odniósł niezwykłe sukcesy na niemal wszystkich rynkach międzynarodowych poza Stanami Zjednoczonymi. Przyczynami są polityka i działania lobbystów, którzy zrobili naprawdę bardzo, bardzo wiele, aby w tym przypadku postawić bariery nie do pokonania dla Chińczyków – mówi dziennikarzowi „Washington Post” Mark Fabbi, wiceprzewodniczący instytutu analitycznego Gartner.

Chiński eksport jest w Ameryce postrzegany stronniczo. – Po pierwsze statystyki są mylące, bo jako w pełni chińskie uważa się nawet te produkty, które są tylko składane na ostatnim etapie produkcji w Państwie Środka z importowanych komponentów, jak iPady. Po wtóre tanie chińskie produkty umożliwiają znacząco poprawę poziomu życia najbiedniejszej części amerykańskiego społeczeństwa, co jest szczególnie ważne w okresie kryzysu – mówi DGP Anders Aslund z waszyngtońskiego Peterson Institute for International Economics.

Opór biedniejszych

Coraz bardziej asertywna polityka handlowa Waszyngtonu nie jest jednak tylko wynikiem złych nastrojów społecznych w USA. Amerykanie po prostu przyjmują reguły gry, które w ogóle zaczęły obowiązywać w międzynarodowej współpracy gospodarczej. Kryzys ostatecznie dobił rozmowy o nowym, globalnym porozumieniu o liberalizacji handlu w ramach WTO (tzw. runda z Dauhy). A to spowodowało, że świat rozpadł się na rywalizujące ze sobą wielkie bloki gospodarcze.

Jednym z nich jest Ameryka Łacińska. Kraje tego regionu najpierw odrzuciły pomysł zbudowania strefy wolnego handlu od Kanady po Argentynę. Potem zaś, w ramach umowy Mercosur, zaczęły same oddzielać się od reszty świata coraz wyższym murem protekcjonistycznych barier. Brazylijskie i argentyńskie władze już wystąpiły do WTO o radykalne podniesienie ceł importowych: miałyby skoczyć z 10 aż do 35 proc. Coraz mniej przychylnym okiem są także widziane obce koncerny działające na kontynencie. Wyjątkowo drastycznym przykładem takiej tendencji był niedawny dekret prezydent Argentyny Cristiny Fernandez o przejęciu majątku hiszpańskiego koncernu naftowego YPF. Jego winą było to, że nadmiernie zagraża interesom lokalnych firm paliwowych.

Na drugim końcu świata, w Indiach, regulacje broniące drugiego pod względem ilości konsumentów rynku świata przed obcymi inwestorami stają się jeszcze bardziej restrykcyjne. Prawa wstępu nie mają tu wielkie sieci handlowe jak Wal-Mart, Tesco czy Carrefour. A sieci gastronomiczne jak Starbucks czy hipermarkety meblowe jak Ikea mogą tu prowadzić działalność tylko pod warunkiem, że przynajmniej 1/3 swoich produktów kupią o lokalnych małych dostawców.

Poza rozwiązaniami systemowymi narzędziem protekcjonistycznej ochrony rynku coraz częściej stają się punktowe decyzje władz, które mają chronić pojedyncze branże, a nawet poszczególne przedsiębiorstwa. O tym ostrzega opublikowany kilka tygodni temu raport WTO. Jego autorzy wskazują, że gdy pewna masa krytyczna takich działań zostaje przekroczona, efekty mogą być równie szkodliwe, jak zamknięcie całego rynku za pomocą karnych ceł. Tyle że ustalenie tysięcy drobnych restrykcji, jak minimalne ceny importu wózków dziecięcych do Argentyny czy specjalnych opłat na sprowadzenie noży do kosiarek do RPA, jest o wiele trudniejsze. I wymuszenie ich wycofania zajmuje lata, a często w ogóle jest niemożliwe.

Ale nawet w ramach wielkich bloków handlowych utrzymanie swobody wymiany gospodarczej wcale nie jest już gwarantowane. W 20 lat po powstaniu jednolitego rynku UE coraz więcej ekspertów uważa, że jego istnienie jest zagrożone. Obawy o rozpad strefy euro spowodowały, że inwestorzy na tempo wycofują kapitał z Grecji, Portugalii, Hiszpanii i innych, ich zdaniem, zagrożonych bankructwem krajów. A to powoduje, że władze poszczególnych państw chcą utrzymać coraz ściślejsza kontrolę nad funduszami „swoich banków” i uniemożliwiają zbudowanie jednolitego systemu nadzoru bankowego, na co naciska Bruksela. Wyrazem rosnącego protekcjonizmu jest też postawa Polski: minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział, że nasz kraj nie przystąpi do unii bankowej, bo chce zachować możliwość zablokowania wypompowania przez banki funduszy z polskich oddziałów do central w zachodniej Europie.

Niemcy nie pozostają w tyle

Szanowany londyński Compass Institute ukuł nowy termin: protekcjonizm progresywny. Zdaniem ekspertów tej instytucji Zachód musi się pozbyć złudzeń, że będzie w stanie na wolnym ringu kiedykolwiek pokonać Chiny, Brazylię, Indie i inne rynki wschodzące. Teoria, że deficyt w wymianie tanich towarów da się zrekompensować nadwyżką w obrocie produktami o wysokiej technologii i dużej wartości dodanej, upada na naszych oczach: Pekin staje się liderem w biotechnologiach, informatyce, rozwiązaniach ekologicznych. W tej sytuacji, uważa Compass, jedynym sposobem na odbudowę produkcji przemysłowej, która tak dramatycznie ucierpiała w ostatnich latach (tylko w latach 2000–2010 jej udział w dochodzie narodowym strefy euro spadł z 19,2 do 15,5 proc.) jest przywrócenie ochrony celnej i innych barier protekcjonistycznych w tych sektorach, które tego potrzebują.

Rząd Davida Camerona zaczął już zresztą taką strategię w Wielkiej Brytanii wprowadzać w życie. Tyle że na razie przede wszystkim wobec swoich europejskich partnerów. Lider konserwatystów zapowiedział renegocjację stosunków, jakie wiążą Zjednoczone Królestwo z UE. Głównym punktem miałoby być podważenie jednej z podstaw jednolitego rynku: swobody osiedlania się i podejmowania pracy w całej Wspólnocie. W Holandii rosnąca fala protekcjonizmu także dotyczy przede wszystkim imigrantów. I podobnie jak z ochroną handlową we Francji jest przede wszystkim wymuszona nastrojami społecznymi. W październiku sąd w Groningen wydał precedensowy wyrok, który nakazuje opolskiej firmie Remak wypłacanie polskim pracownikom delegowanym przy budowie elektrowni RWE w Eemshaven pensji równych średniej dla tego sektora w Holandii. To oznacza, że znika główny atut obcych firm świadczących usługi na holenderskim rynku: niższe ceny.

Jeden kraj Europy do tej pory wydawał się wolny od protekcjonistycznych zakus: Niemcy. Liberalny dyskurs władz w Berlinie nietrudno uznać za autentyczny: w końcu Republika Federalna jest drugim co do wielkości eksporterem świata, ma ogromne nadwyżki handlowe i dzięki otwarciu zagranicznych rynku zdołała w miarę suchą nogę przejść przez kryzys. – To w dużym stopniu pozór. Rola państwa w gospodarce Niemiec jest po prostu bardziej subtelna niż nakładanie ceł ochronnych czy wypłacanie wielomiliardowych subwencji. Ale przez to wcale nie mniej znacząca – wskazuje Ansgar Belke.

Przykładów jest wiele. Jednym z nich jest ogromna rola Landesbanków, instytucji finansowych należących do landów, które dzięki tanim kredytom gwarantowanym przez państwo bardzo skutecznie wspierają nie tylko rozwój infrastruktury w Niemczech, ale przede wszystkim wielkich niemieckich koncernów. Korzysta z tego m.in. Volkswagen, którego strategicznym inwestorem (20 proc. akcji) jest land Dolnej Saksonii.

Przykład takiej polityki Polska odczuje już wkrótce bardzo bezpośrednio. Jesienią przyszłego roku, po wielu opóźnieniach, zacznie wreszcie działać nowe, ogromne lotnisko Berlin Brandenburg International. Zaledwie 80 km od naszej granicy za 4,5 mld euro funduszy publicznych powstanie hub zdolny obsłużyć przynajmniej 50 mln pasażerów rocznie. I który będzie starał się wszelkimi sposobami wyssać pasażerów z polskiego rynku, przewożąc ich takimi liniami jak Air Berlin nad Szprewę z myślą o przesiadce na dalsze, często międzykontynentalne loty.

Rynek lotniczy jest tylko jedną z wielu branż, gdzie kryzys staje się dla przedsiębiorstw ogromnym, często trudnym do sprostania wyzwaniem. Przetrwają go tylko najsilniejsze. I rządy na całym świecie robią wszystko, aby to były ich firmy, a nie nawet najbardziej zaprzyjaźnionych sąsiadów.