Informację o jednoprocentowym wzroście gospodarczym w ostatnim kwartale brytyjski minister finansów George Osborne musiał przyjąć z ulgą.
Po dwóch recesjach w ostatnich czterech latach, przy rosnącym bezrobociu i deficycie, coraz bardziej niepopularnych cięciach wydatków socjalnych i chwiejącej się koalicji rządowej konserwatyści potrzebowali dawki dobrych wieści jak powietrza.
Jak na dane na papierze, brytyjski PKB za trzeci kwartał tego roku wskazuje na całkiem prężny skok do przodu i odwrócenie trendu. Jeden procent w skali kwartalnej to najszybszy wzrost od ponad pięciu lat. Zważywszy, iż pierwsza recesja z lat 2008–2009 była najdłuższa i najgłębsza w historii kraju, kurcząc jej gospodarkę o 4,9 proc., a druga z 2012 r. kosztowała PKB kolejne 1,2 proc., nagły zwrot odtrąbiono jako koniec zapaści. Można zrozumieć pośpiech – stawka dla koalicji jest duża, gdyż program cięć wydatków dopiero zaczyna zbierać żniwo w postaci zbliżającej się fali strajków, protestów społecznych i rosnącego poparcia dla opozycyjnej Partii Pracy.
Czy rzeczywiście możemy mówić o końcu recesji? Diabeł tkwi w szczegółach. Jak się okazuje, 0,7 proc. wzrostu w trzecim kwartale pochodzi ze sprzedaży biletów na zawody olimpijskie, niezależnie kiedy kupione. Mniejsza część owych 0,7 proc. to działalność gospodarcza nadrabiająca straty spowodowane długim czerwcowym weekendem, kiedy królowa Elżbieta II obchodziła 60. rocznicę wstąpienia na tron. Pozostały wzrost 0,3 proc. pochodzi głównie z sektora usług – zarówno budownictwo, jak i przemysł produkcyjny zanotowały dalsze spadki. Bank of England zaznaczył, że droga do uzdrowienia gospodarki jest jeszcze długa i pełna trudnych do przewidzenia zakrętów. Olimpijski wysiłek może się okazać dość krótkotrwałym efektem, zważywszy, że igrzyska w Londynie pochłonęły ponad 10 mld funtów publicznych pieniędzy. Czy zatem impreza się opłaciła, czy mówimy o gigantycznej wtopie?
To nie takie proste, argumentują znawcy. Problem polega na pewnym paradoksie związanym z ekonomiczną sensownością sportowych megaimprez. Z jednej strony politycy wiedzą, iż gigantyczne sportowe przedsięwzięcia rzadko przynoszą realny dochód. Według badań dwóch ekonomistów z Oksfordu, Benta Flyvbjerga i Allison Stewart, igrzyska olimpijskie znane są raczej z notorycznego przekraczania planowanego budżetu i generowania raczej strat niż zysków. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że przynoszą mniej wymierne korzyści w postaci klimatu dla inwestycji, rozwoju infrastruktury, chwilowego wzrostu wpływów w sektorze usług korzystającym z najazdu turystów i kibiców oraz jeszcze mniej uchwytnego samopoczucia konsumentów. Zwłaszcza ostatni czynnik traktowany jest jak Święty Graal wszystkich wierzących w zbawczą dla gospodarki rolę sportowych megaimprez. Według tej wizji dobre samopoczucie widzów, duma z zawodników bijących kolejne rekordy oraz atmosfera święta mają się w tajemniczy sposób przełożyć na większą tendencję do rozstawania się z gotówką w sklepach. Co do tego, czy ten czynnik rzeczywiście zadziałał w Londynie, zdania są podzielone. British Retail Consortium, czyli związek zawodowy sprzedawców detalicznych, twierdzi, że nie – w sierpniu w ogóle nie zauważono zmiany w zachowaniach konsumentów. Z kolei politycy bliscy rządowi, jak na przykład obecny burmistrz Londynu Boris Johnson, wskazują, iż na realny efekt czynnika dobrego samopoczucia należy poczekać – igrzyska zmienią zachowania nowych pokoleń, a co za tym idzie ich ekonomiczną wydajność. W chwili jednak, kiedy dyskusja wykracza poza horyzont najbliższych wyborów lub obecnej recesji, debatą zaczynają się zajmować już tylko akademicy. Oznacza to, że w walce z recesją można się mimo chwiejności argumentów podeprzeć igrzyskami, z czego skwapliwie wszyscy korzystają. Bo w ekonomii, jak się w owej debacie wydaje, w równym stopniu liczą się ślepa wiara i wyszukana retoryka co twarde dowody.
Reklama
Stąd ostrożność wobec ogłaszanego końca recesji. Bank of England, podobnie jak większość ekspertów, ostrzega przed potencjalnymi zawirowaniami na drodze do uzdrowienia gospodarki. „Trudno mówić o końcu, trudno mówić nawet o początku końca, ale być może mamy do czynienia z końcem początku” – parafrazują Winstona Churchilla po bitwie pod Al-Alamajn ekonomiści.