Już w listopadzie jego wydawca ogłosił, że nie widzi przed dziennikiem biznesowych perspektyw. I zgłosił we frankfurckim sądzie wniosek o bankructwo. Na razie nie wiadomo, czy procedura upadłościowa oznacza szanse na restrukturyzację i ocalenie gazety. Czy to w papierze, czy w internecie.
Ta plajta została w Niemczech odebrana oczywiście jako wielka strata. „FR” był jedną z najstarszych niemieckich gazet i wychodził od roku 1945. Pierwszoligowym medium opiniotwórczym zdolnym zagrozić największym graczom w stylu „Sueddeutsche Zeitung”, „FAZ” czy „Die Welt” nigdy nie był. Miał jednak swój wkład w rozwój powojennej niemieckiej demokracji. W latach 60. ujawnił dużą aferę łapówkarską związaną z kontraktami na dostawy broni dla Bundeswehry. W latach 70. i 80. był ważnym, centolewicowym głosem w niemieckiej debacie publicznej.
Kłopoty zaczęły się 10 lat temu od spadku sprzedaży. Medioznawcy argumentowali, że „Frankfurter Rundschau” nie potrafił znaleźć swej specjalizacji. Był zbyt mały na grę w ogólnokrajowej opiniotwórczej lidze, a nie chciał przejść do niszy lokalnej czy tematycznej, która mogła ocalić mu życie. Dziennikowi z pomocą przyszedł związany z SPD holding prasowy. Doprowadziło to tylko do nowych tarć. W 2004 r. na pierwszej stronie ukazało się zdjęcie Woody’ego Allena, które było tak ustawione, że zasłaniało część słowa „niezależny” widniejącego w winiecie „FR”. Wyszła z tego „zależna gazeta codzienna”. Spekulowano, że była to zemsta części redakcji, która uważała wykupienie tytułu przez polityków za pozbawienie niezależności.
SPD gazety uratować się nie udało. Podobnie zresztą jak kolejnemu (tym razem już komercyjnemu) inwestorowi. Kurs na tabloidyzację treści połączoną z cięciami załogi nie przyniósł rezultatów. Niewypłacalność nie była dla nikogo zaskoczeniem.
Jeszcze gorzej zakończyła się historia „Financial Times Deutschland”. W piątek ukazujący się przez 13 lat dziennik gospodarczy pożegnał się z czytelnikami czarnym humorem, zasłaniając w tytule kilka liter, w wyniku czego powstało przesłanie „final times”, czyli „czasy ostateczne”. „FTD” nie ogłasza niewypłacalności, bo jest częścią wielkiego i bogatego koncernu „Gruner + Jahr” (a pośrednio również megagiganta Bertelsmanna). Ten drugi co do wielkości dziennik gospodarczy Niemiec był ważną częścią ekonomicznej debaty i wydał wielu wpływowych publicystów (choćby Wolfganga Munchaua, goszczącego do niedawna i na naszych łamach). Prawa rynku okazały się jednak nieubłagane. „FTD” nigdy nie potrafił na siebie zarobić. Od 2000 r. wydawca dołożył do niego 250 mln euro. Teraz uznał, że wystarczy.
Czy te spektakularne upadki to dowód, że nawet Niemcy ogarnął ogień, który strawi wkrótce cały rynek prasy papierowej? To teza kusząca, ale nie do końca prawdziwa. Akurat w Niemczech nakłady prasy papierowej spadają najwolniej, a czasem wręcz rosną. Ale ważne jest coś innego. Większość dużych niemieckich wydawców bardzo dobrze radzi sobie ze stworzeniem nowego produktu medialnego. Udanej mieszanki w postaci szybkiej i powierzchownej strony internetowej oraz wciąż prestiżowego i pogłębionego wydania papierowego (lub e-wydania). Upadki „FR”i „FTD” to więc raczej nie jest początek końca niemieckich mediów opiniotwórczych, lecz raczej korekta rynku. Brutalna i nieuchronna. Ale nie przerażająca.