Obaj byli wysocy i mieli bujne wąsy. Hayek używał okularów w drucianej oprawie, jakie Brytyjczycy kojarzyli ze środkowoeuropejskimi intelektualistami. Keynes miał na sobie rozchełstany, powalany kredą trzyczęściowy garnitur i trzymał ręce w kieszeniach. Sztywny biały kołnierzyk Hayeka oraz szczelnie zapięta tweedowa marynarka odzwierciedlały jego metodyczny umysł. Austriak po angielsku mówił słabo, z wyraźnym akcentem, więc nawet Keynes, którego w dzieciństwie wychowywały niemieckie guwernantki, musiał się trudzić, by go zrozumieć. Tak wyglądało pierwsze spotkanie dwóch gigantów XX-wiecznej ekonomii. Rzecz działa się w 1928 r. w Londynie. Już kilka lat później miał rozgorzeć między nimi fundamentalny spór, który trwa do dziś.
„Keynes kontra Hayek” to książka i pożyteczna, i przyjemna. To zasługa jej autora, doświadczonego brytyjskiego dziennikarza Nicolasa Wapshotta. Jest więc „Keynes kontra Hayek” barwną opowieścią o dwóch oryginałach i o ich czasach. Mamy Keynesa: bon-vivanta i przyjaciela dandysów z grupy Bloomsbery skupiającej młodą, zbuntowaną przeciwko skostniałym obyczajom śmietankę ówczesnej brytyjskiej socjety. Jednocześnie sam Keynes to genialny ekonomista. Jego książki rozchodzą się w bestsellerowych nakładach, a jego rad słuchają najwięksi. Na Cambridge wokół Keynesa powstaje wianuszek oddanych wyznawców. Jest pyskata Joan Robinson, jest Richard Kahn. Tych ostatnich Keynes przyłapał kiedyś in flagranti i relacjonował potem żonie: „Spoczywali w miłosnym uścisku na podłodze, aczkolwiek przypuszczam, że ich rozmowa dotyczyła wyłącznie teorii monopolu”.
Z drugiej strony Hayek. Potomek zamożnych wiedeńskich mieszczan, który wraca z I wojny światowej, by zastać swoją rodzinę zdeklasowaną przez hiperinflację. Postanawia studiować ekonomię u legendarnego Ludwika von Misesa. Tak naprawdę jednak młody Hayek sławę zawdzięcza brytyjskiemu ekonomiście Lionelowi Robbinsowi. Robbins nie znosi Keynesa, ale nie chce sam stanąć z nim w szranki. Ściąga więc z Wiednia obiecującego Austriaka i robi z niego swój cyngiel, przy pomocy którego zdekapituje znienawidzonego „szarlatana z Cambridge”.
Oczywiście ten rozciągnięty przez wiele dziesięcioleci spór obu dżentelmenów ma swoją intrygującą warstwę merytoryczną. Keynes reprezentuje przełomowe podejście do gospodarki. Zmęczonemu wojną, bezrobociem i krachem 1929 r. światu proponuje promyk nadziei. Skoro gospodarka nakręcana jest przez popyt, to gdy rynek nie jest w stanie go wygenerować, do gry powinny wkroczyć rządy. I np. uruchomić fabryki, dając pracę ludziom wyrzuconym przez kryzys z rynku pracy. Ci zaczną zarabiać i konsumować, tworząc nowy popyt, który w końcu przełoży się na konsumpcję towarów. I koło zacznie się kręcić. Z tą narracją nie zgadza się pesymista (albo realista) Hayek. Rozwiązania postulowane przez Keynesa „przypominają sytuację mieszkańców wyspy, którzy w trakcie budowy ogromnej maszynerii mającej im zapewnić wszystko, zorientowali się, że wyczerpali wszystkie zasoby, zanim machina będzie w stanie wytworzyć produkt”. Bo dla Hayeka konsumpcja musi mieć pokrycie w oszczędnościach. A wolny rynek to mechanizm, który najlepiej to gwarantuje.
Reklama
Spór nie zakończył się jednoznacznym zwycięstwem żadnej ze stron. Z razu wygranym wydawał się Keynes, którego pomysły leżały u podstaw polityki gospodarczej stosowanej przez wiele krajów Zachodu do lat 60. Potem nastała era deregulacji spod znaku Reagana i Thatcher, gdy królem był Hayek. To z grubsza. Ale gdy przyjrzeć się konkretnym rozwiązaniom, widać, że raz dominował jeden, raz drugi. Podobnie jest w czasie obecnego kryzysu. I tak będzie dopóty, dopóki nie pojawi się nowy pomysł, który odpowie w nowatorski sposób na wyzwania gospodarki XXI wieku. A do tego czasu będziemy mieli dalej Keynesa w narożniku czerwonym i Hayeka w niebieskim.
ikona lupy />
Nicolas Wapshott, „Keynes kontra Hayek. Spór, który zdefiniował współczesną ekonomię”, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2013 / Dziennik Gazeta Prawna