Od początku roku świat obiegały zdjęcia Pekinu pogrążonego w gęstym smogu. Dawka zanieczyszczeń przekraczała 900 mg na metr sześcienny, przy dopuszczalnych 50 mg. Już przy 300 mg dzieci nie wypuszcza się z domu. Wybuchła burza i protesty.

Smog uaktywnił pozarządowe organizacje ochrony środowiska, jedyne NGO w Chinach, których praktycznie władze nie hamują (ich liczba w 2010 r. wynosiła blisko 3,5 tys.). A kulminacja społecznego niezadowolenia nastąpiła podczas obchodów chińskiego Nowego Roku (10 lutego). Z obawy o środowisko ograniczono bowiem, co niebywałe, wybuchy petard i sztucznych ogni, a więc niejako synonimów tego święta w chińskiej mentalności.

Zamknięto przy tej okazji ponad sto fabryk i usunięto z ulic, jak w czasie Olimpiady, trzecią część samochodów (w stolicy Chin jest teraz 5,18 mln aut, w 2008 r. było ich 3,13 mln).

Reklama

Koszt Apokalipsy

Nie od dziś wiadomo, że Państwo Środka ma potężne problemy ze środowiskiem naturalnym. Płaci słoną cenę za realizowaną długo i konsekwentnie, a zarazem bez oglądania się na skutki uboczne, politykę szybkiego wzrostu gospodarczego.

Skutki są znane, a zarazem przerażające. Według Banku Światowego, 16 z 20 najbardziej zanieczyszczonych dużych miast na świecie znajduje się w Chinach, a tylko 1 proc. wszystkich chińskich miast spełnia standardy WHO. Nawet chińskie ministerstwo Ochrony Środowiska przyznaje, że 70 proc. wód w rzekach i jeziorach jest mocno zanieczyszczone (w ponad 40 proc. wód rzek i 50 proc. w większych badanych jeziorach ma klasę 4 lub gorszą, tzn. nie nadają się do żadnego użytku).

Co gorsza, według Urzędu Geologicznego ChRL blisko połowa wód gruntowych w kraju też jest zanieczyszczona, a przecież powszechnie wiadomo, że Chiny cierpią na niedobór H2O. Aż 25 proc. wszystkich odpadów trwałych na globie znajduje się właśnie w Państwie Środka.

W połowie minionej dekady Chiny same zużywały 68 proc. węgla na świecie i odpowiadały za 52 proc. emisji CO2. Dzisiaj oba wskaźniki nieco spadły (konsumpcja węgla nawet do 47 proc., według oficjalnych chińskich danych, nie do końca potwierdzanych przez źródła z zewnątrz), ale nadal są one zatrważające.

Te fakty i liczby można by mnożyć, rysując apokaliptyczne obrazy i scenariusze. Chyba nie trzeba, bo jeśli chodzi o świadomość społeczną zagrożeń stojących przed Chinami, to w kwestiach ekologicznych i ochrony środowiska jest ona w ChRL bodaj najwyższa. Już od początku ubiegłej dekady zanotowano tu swoisty fenomen: najwięcej demonstracji, rozruchów i niepokojów społecznych, liczonych w kraju na ponad 100 tys. rocznie, bierze się z przyczyn ekologicznych, z obawy obywateli o swoje zdrowie i życie.

Władze mają świadomość powagi sytuacji, więc usiłują dewastacji środowiska przeciwdziałać, ostatnio coraz intensywniej. Najpierw zajęto się stroną formalną, przyjmując zgodne z międzynarodowymi standardami regulacje prawne. Chiny mają już odpowiednie ustawodawstwo, chroniące czyste powietrze, czystą wodę, parki narodowe, nieskażone środowisko (2000 r.), a nawet czystą produkcję (2003) czy rozwój odnawialnych źródeł energii (2006). Łącznie przyjęto w sferze ochrony środowiska ponad 40 ustaw i ważnych uregulowań prawnych.

Tyle tylko, że kluczową ustawę o ochronie środowiska przyjęto już w 1989 r., a przecież wiadomo, że jego największe zanieczyszczenie nastąpiło po 1992 r. i włączeniu się Chin w procesy globalizacyjne. Innymi słowy, przepisy są, problem tkwi w ich implementacji oraz w skali wyzwań, raczej rosnących niż znikających.

Według najnowszego, opublikowanego w styczniu, specjalnego raportu Azjatyckiego Banku Rozwoju (ABR) nt. stanu środowiska naturalnego w Chinach, koszty jego ratowania to 9 proc. PKB. Podobne oceny daje Bank Światowy – 8 proc. Są to dane zbieżne z ocenami niektórych chińskich ekspertów, którzy szacują te koszty na jeszcze więcej, od 10 proc. (Hu Angang) do 13,5 proc. PKB (Zhang Qingfeng).

>>> Cały artykuł czytaj na: obserwatorfinansowy.pl