Dziś mijają dwa lata trzęsienia ziemi i tsunami, które pozbawiło życia prawie tysiące Japończyków i doprowadziło do najgorszej od czasu Czarnobyla katastrofy atomowej. Z tej okazji w weekend tysiące ludzi wyszły na ulice Tokio, aby protestować przeciw energetyce jądrowej.
Opinia publiczna nie ma powodów do zadowolenia, bowiem dwa lata po katastrofie sytuacja w Fukushimie jest daleka od normalności. 160 tys. przesiedleńców wciąż nie może wrócić do domów. Właściciel elektrowni – koncern TEPCO – właśnie ogłosił, że prace przy feralnych reaktorach są mocno opóźnione. Jednym z powodów ma być zalewająca reaktory woda gruntowa. Bez względu na to, jak szybko uda się usunąć stopione paliwo, cała operacja ma potrwać 30–40 lat i pochłonąć 100 mld dol.
Pod wpływem społecznego niezadowolenia ówczesny premier Naoto Kan obiecał koniec epoki atomu i zwrot ku energetyce odnawialnej. Reaktory atomowe wyłączano jeden po drugim – spośród 50 istniejących działają już tylko dwa. Dotychczas 30 proc. elektryczności pochodziło z atomu, więc aby pokryć ubytki, rząd przyjął dwutorową strategię. Z jednej strony zaapelował do konsumentów i biznesu o zmniejszenie zużycia energii o 15 proc., a z drugiej – uruchomił kilka starych elektrowni opalanych olejem i zwiększył produkcję z gazu ziemnego. Dzięki tym działaniom Japończycy w ciągu ostatnich dwóch lat nie cierpieli na poważniejsze przerwy w dostawach elektryczności. Jednak zwiększone zakupy surowców rozdęły deficyt handlowy – w lutym wyniósł on 17,4 mld dol.
Japonia jest jednym z najbardziej uzależnionych od importu surowców energetycznych krajów na świecie. Pozbawiona własnych złóż sprowadza ponad 90 proc. surowców. Jeśli nie brać pod uwagę paliwa do elektrowni atomowych, a tylko paliwa kopalne, wartość importu spada do 80 proc., więc atom był kluczowy dla budowy japońskiej niezależności energetycznej. Chociaż udział ropy naftowej w ogólnym bilansie systematycznie spada (o 20 proc. od 2000 r.), to Japonia wciąż jest trzecim największym jej importerem na świecie – po USA i Chinach. Wygaszanie reaktorów spowodowało za to wzrost zapotrzebowania na gaz ziemny, w którego imporcie Japonia już w tej chwili jest światowym liderem. Aż jedna trzecia światowej produkcji LNG trafia do Kraju Kwitnącej Wiśni.
Reklama
Oparcie energetyki na gazie nie stanowi jednak rozwiązania na dłuższą metę. Słabnący jen wspomaga eksport, co jest ważne w sytuacji, gdy wiele flagowych japońskich przedsiębiorstw odczuwa rosnącą presję ze strony azjatyckiej konkurencji, przede wszystkim Korei Południowej. Jednocześnie słaba waluta sprawia, że Japończycy więcej płacą za surowce, w tym LNG, na który zapotrzebowanie na świecie systematycznie rośnie, co będzie dodatkowo podbijało ceny. Na ten rok niektórzy dostawcy energii, m.in. TEPCO, już zapowiedzieli spore, bo aż 15-proc. podwyżki jej cen. W związku z tym istnieją uzasadnione obawy, że atomowy pat może przyspieszyć proces przenoszenia produkcji za granicę. Byłby to cios dla gospodarki, w której już teraz zatrudnienie w przemyśle jest najniższe od lat.
Dlatego coraz częściej słychać głosy, że Japonii nie stać na rezygnację z atomu. Jeszcze w 2010 r. rząd rozważał budowę 20 nowych reaktorów atomowych, tak aby w 2030 r. połowa energii elektrycznej pochodziła z atomu. Zarzucony po katastrofie w Fukushimie plan może teraz powrócić. Tym bardziej że nowy premier Shinzo Abe za absolutny priorytet uznał rozruszanie rachitycznej gospodarki. A ta potrzebuje taniej, pewnej energii.