Notki prasowe w Polsce po jego śmierci wyglądały bardziej niż skromnie. Przeważnie informowały, że: „28 grudnia 2012 r. zmarł znany brytyjski biznesmen polskiego pochodzenia Henryk (Henri) Strzelecki, który był założycielem firmy Henri Lloyd produkującej odzież żeglarską i sportową”. Ta lakoniczność kontrastowała z tytułami w prasie brytyjskiej. „Wizjoner i pionier” – napisał o nim „Daily Mail” i dodawał, że to Strzelecki jako pierwszy wpadł na pomysł, żeby szyć kurtki z goreteksu, wymyślił wodoszczelne szwy oraz użył zapięć na rzepy.
Kiedy w połowie lat 80. królowa Elżbieta II zaprosiła go do pałacu Buckingham, aby nadać tytuł Member of the British Empire (MBE), pomysły polskiego biznesmena naśladowały setki firm na całym świecie, a doceniały miliony klientów. Strzelecki potrafił też niezwykle skutecznie przyciągać uwagę mediów. Pięć lat temu, będąc umówiony z nim na spotkanie w Bolonii, o tym, że przybył już do miasta, dowiedziałem się ze szpalt lokalnych gazet.
„Do Bolonii przyjechał ekscentryczny polski milioner” – informował „Il Domani” na pierwszej stronie. „Nazywa się Henri, ale nie Henri jakiś tam. To Henri Strzelecki, założyciel słynnej marki odzieżowej. Przyjechał bez szumnych zapowiedzi, asystentów czy monstrualnych ogłoszeń” – dodawano.
Włochów ujmował hojnością i ekstrawagancją. Najpierw zjawił się w Castel Bolognese, gdzie w 1945 r., dowodząc jednym z dział 13. Pułku Artylerii Ciężkiej 2. Korpusu, zrównał z ziemią miejscowy kościół. Ponad 60 lat po tym zdarzeniu postanowił rozliczyć się z grzechu i wypłacił miejscowemu proboszczowi sowite odszkodowanie. Potem w mundurze kapitana Wojska Polskiego zjawił się u mera Bolonii, aby wspólnie z nim świętować rocznicę wyzwolenia miasta przez korpus gen. Andersa. Udało mu się jednak znaleźć kilka godzin, by opowiedzieć o swoim życiu. Ilekroć pytałem: „I jak się to panu udało?”, uśmiechał się wesoło i odpowiadał: „Zawsze byłem szczęściarzem”.
Reklama

Z ziemi polskiej do włoskiej

Gdyby urodzony 4 października 1925 r. w Brodnicy Henryk Strzelecki był pechowcem, to nie przeżyłby wojny. Trwała czwarty rok, gdy postanowił wziąć w niej udział. Na pożyczonym od kuzyna rowerze zjawił się w gdyńskim porcie, zamierzając wkraść się na statek płynący do Szwecji. Ale stojący przy trapie wartownik zauważył chłopaka. – Nagle Niemiec zaczął krzyczeć. Nie rozumiałem co, ale zacząłem uciekać. Strzelał, ale nie trafił – wspominał.
Ta przygoda nie wpłynęła na jego plany i wkrótce wyruszył na wyprawę życia. Z okupowanej przez Niemców Brodnicy przez Generalną Gubernię, Czechy, Austrię i Szwajcarię dotarł do Włoch. Tam dzięki pomocy partyzantów przedostał się przez linię frontu i zgłosił na ochotnika do 2. Korpusu gen. Andersa. Osiemnastolatka odesłano na południe Italii, gdzie utworzono szkołę podoficerską dla polski ochotników. Wówczas ukończył czteromiesięczny kurs dla artylerzystów i trafił jako bombardier do 13. Pułku Artylerii Ciężkiej.
Była jesień 1944 r. i po bitwie pod Monte Cassino 2. Korpus uczestniczył w alianckim natarciu na północ Włoch, gdy nadeszły wieści z Jałty, że wielkie mocarstwa zdecydowały o odebraniu Polsce ziem wschodnich i przekazaniu ich ZSRR. Generał Anders chciał wycofać żołnierzy z frontu, lecz pod naciskiem rządu polskiego w Londynie zgodził się, by korpus wziął udział we wiosennej ofensywie.
Mimo iż wojna była przez Niemców przegrana, dwie elitarne dywizje spadochronowe wspierane przez dywizję pancerną twardo broniły okolic Bolonii. To tam Henryk Strzelecki przeżył chrzest bojowy. Jego bateria ostrzeliwała Castel Bolognese, jeden z kluczowych punktów oporu na drodze do metropolii. Z kolei ogniem dział wroga kierował obserwator z kościelnej wieży w miasteczku. – Nasz dowódca Stefan Frąckiewicz dostał rozkaz ze sztabu, że trzeba jak najszybciej zlikwidować obserwatora – opowiadał Strzelecki. To zadanie powierzono właśnie jemu. Otrzymał namiary celu i wiadomość, że ma 25 sekund na oddanie strzału. Nigdy nie zapomniał, jak trzęsły mu się łydki, kiedy wycelował i dał rozkaz „ognia”. Trafił za pierwszym razem. Tak Strzelecki zapisał się w annałach II wojny światowej. W jej trakcie żadnemu innemu artylerzyście nie udało się trafić pierwszym pociskiem do niewidzianego przez siebie celu. Jak zwykle miał szczęście.

Ucieczka z „beczki śmiechu”

Wkraczających do Bolonii żołnierzy 2. Korpusu Włosi powitali euforycznie. Ale triumf trwał krótko, bo wojna się kończyła i polska armia przestała być Brytyjczykom potrzebna. Większość z nich, po przejściu przez syberyjskie łagry, nie chciała wrócić do opanowanej przez komunistów ojczyzny. Po roku wahań brytyjski premier Clement Attlee podjął decyzję od demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych. Weteranom dano możliwość emigracji do krajów Ameryki Południowej, RPA i Australii lub wstąpienia w Anglii do Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Strzelecki wybrał tę ostatnią opcję, lądując w obozie niedaleko Leeds. Razem z kolegami zamieszkał w prymitywnych barakach, zwanych przez nich „beczkami śmiechu”. O wszystkim decydowali tam Anglicy. Oni wydzielali głodowy żołd, organizowali szkolenia zawodowe i przedstawiali oferty pracy.
– Na wolnym powietrzu ustawili biurko i każdy z mieszkańców obozu podchodził na rozmowę, by na koniec usłyszeć, iż ma do wyboru: kopalnię, kamieniołom lub przemysł tekstylny – wspominał Strzelecki. – Ja byłem wybredny, więc pytam, co jeszcze? To jest wszystko – usłyszałem. Wówczas Strzelecki trzasnął o blat biurka piórem, którym miał podpisać umowę i oświadczył przedstawicielowi angielskiego rządu, żeby „sam poszedł sobie robić do kopalni”. W efekcie stanął do raportu, oskarżony o czynne obrażenie... króla Jerzego VI. Jednak szczęśliwie obeszło się bez większych konsekwencji.
Inni szli pracować do kopalń, Strzelecki pośpiesznie uzupełniał luki w edukacji: z Polski uciekł, mając ukończoną jedynie szkołę podstawową. W Anglii nauczył się języka i zdał maturę. Po czym spakował rzeczy, wyszedł ze swojej „beczki śmiechu” i zniknął z obozu. Pierwsze na jego drodze było miasteczko Wakefield. Zatrzymał się tam, bo urzekł go wygląd miejscowej katedry. Przed nią zaczepił napotkanego policjanta i zapytał o posadę. Ten wskazał mu fabrykę drutu British Ropes, bo jak słyszał, brakowało tam pracowników. – W recepcji firmy siedziała bardzo młoda dziewczyna. Powiedziałem jej, że szukam pracy. A ona mi na to, że nie ma – opowiadał Strzelecki. Wówczas zażądał spotkania z menedżerem firmy. Ten zaprosił upartego żołnierza do biura i przyznał, iż nie zatrudnia Polaków, bo nie godzą się na to związki zawodowe. Jednak Anglik poczuł jakieś wyrzuty sumienia, skoro chwycił za telefon i zadzwonił do znajomego menedżera z konkurencyjnej fabryki. Tam związkowcy byli bardziej liberalni i Strzelecki zdobył swoją pierwszą w życiu posadę – operatora maszyny do ciągnięcia drutu.

Od inżyniera do milionera

Dalsza kariera Strzeleckiego jest zadziwiająca, nawet z dzisiejszej perspektywy. Wedle danych zaprezentowanych w 2012 r. przez ukazujący się w Wielkiej Brytanii tygodnik „Polish Express” aż 42 proc. emigrantów z Polski ma dyplom uczelni wyższej. Jednocześnie 48 proc. wykonuje proste prace fizyczne. Stanowiska kierownicze zajmuje 8 proc.
W połowie XX w. barier było jeszcze więcej, a związkowcy często grozili strajkiem, gdy pracodawca ośmielił się zatrudnić Polaka. Możliwość, by szefem został ktoś z Polski, wydawała się rzeczą nie do pomyślenia. Jednak Strzelecki nie zamierzał tego przyjmować do wiadomości. Dzięki stypendium ufundowanemu przez polski rząd na emigracji podjął w 1948 r. naukę w Technical College w Leeds. Wkrótce też ukończył w tym mieście studia ekonomiczne. W trakcie pobierania nauki poznał swą przyszłą żonę Shilę. Po studiach wzięli ślub i razem wyjechali na południe Anglii do Plymouth. Tam weteran 2. Korpusu zdobył posadę szefa produkcji w fabryce płaszczów przeciwdeszczowych Aligator Rainweart.
Szybko uczył się zarządzania firmą, choć jeszcze bardziej lubił wymyślać innowacje. Jako pierwszy wpadł na pomysł, żeby szyć płaszcze tak samo, jak składano samochody na linii montażowej Forda. Każdy szwacz wykonywał jedną czynność, co bardzo podniosło wydajność i obniżyło koszty produkcji. Nie zostało to jednak docenione, więc postanowił sam zostać pracodawcą. Tyle że nie miał kapitału. Dlatego w czerwcu 1963 r. wprosił się na obiad do mieszkającego po sąsiedzku właściciela szwalni pościeli Chadwick’s of Manchester Angusa Lloyda.
– Zjedliśmy obiad, a ja opowiedziałem mu, co chciałbym zrobić – wspominał. Tak zostali wspólnikami, zakładając firmę o nazwie składającej się z niemal polskiego imienia – Henri – i angielskiego nazwiska – Lloyd. Jej logo Strzelecki zaprojektował osobiście. Jest ono połączeniem inicjałów założycieli z „piastowską koroną pierwszego króla Polski Bolesława Chrobrego oraz wieńcem laurowym, wróżącym sukces w interesach oraz żeglowaniu”.
Nadanie odzieży własnej nazwy okazało się strzałem w dziesiątkę. Podobnie jak pomysł szycia wysokiej jakości płaszczy dla żeglarzy. Polak postawił sobie za cel wynalezienie takich, które byłyby jednocześnie mocne, wodoszczelne, a zarazem przepuszczały powietrze. Przez następne lata zaskakiwał konkurentów z branży odzieżowej coraz to nowymi, oryginalnymi pomysłami, zawsze będąc o krok przed innymi. Jego żeglarskie kurtki jako pierwsze miały nierdzewne zamki i wzmacniane taśmą szwy, co znakomicie zapobiegało przemakaniu, oraz podwójne kołnierze. Potem wymyślił pierwszą kolekcję odzieży na brzydką pogodę dla zwykłych konsumentów oraz zaczął ją szyć na masową skalę z tak popularnego obecnie goretexu.
W swoich fabrykach odrzucił brytyjski styl zarządzania, izolujący kadrę kierowniczą od robotników. W zakładach Mr Henriego nie było oddzielnych mens, toalet, barów tylko dla menedżerów. Efektywność i dobre samopoczucie robotników z zakładów Henri Lloyd Ltd w Worsley pod Manchesterem stały się tak znane, że w latach 70. wyższe uczelnie z Leeds i Manchesteru zaproponowały Strzeleckiemu prowadzenie wykładów dla studentów z zakresu psychologii biznesu. On zaś, będąc urodzonym gawędziarzem, skwapliwie z tych propozycji korzystał.
Potrafił też dbać o skuteczną reklamę. Kiedy w 1967 r. sławny angielski żeglarz sir Francis Chichester wyruszał w samotny rejs dookoła świata, w odzież zaopatrzyła go firma Henri Lloyd. Z kurtkami tej marki nie rozstawał się podczas kolejnych ekspedycji polarnych sławny podróżnik sir Ranulph Fiennes. W tym czasie Angus Lloyd wycofał się z biznesu, zaś Strzelecki uczynił z ich firmy producenta najbardziej rozpoznawalnej odzieży sportowej na świecie.

Powrót do domu

W latach 80., gdy firma Henri Lloyd sprzedawała produkty w ponad 40 krajach, jej twórca zbierał zasłużone laury. Były bombardier z 2. Korpusu otrzymał sporą liczbę honorowych obywatelstw miast, medali oraz nagród. Spośród nich najbardziej cenił sobie medal The Most Excellent Order of British Empire, którym królowa Elżbieta II udekorowała go osobiście w 1985 r., nadając przy okazji tytuł MBE. Tak monarchini okazywała wdzięczność za działalność Strzeleckiego na rzecz rozwoju gospodarki oraz eksportu. Potem zapraszała go do siebie na herbatkę jeszcze cztery razy.
Pomimo upływu lat weteran spod Bolonii nie tracił kreatywności. Kolejnym jego trafionym pomysłem okazało się zlecenie projektowania nowych modeli odzieży sportowej uznanym włoskim projektantom mody. Dzięki nowoczesnym krojom kurtki Henri Lloyd upowszechniły się wśród młodzieży. Niestety uwielbiali je także angielscy kibice, budzący wówczas grozę w całej Europie.
Na początku lat 90. Strzelecki zdecydował się przejść na emeryturę i przekazać kierowanie firmą synom: Pawłowi i Marcinowi. Wymógł jednak, aby jedyną zagraniczną fabrykę (dwie znajdują się w Manchesterze) zbudowano w 1993 r. w rodzimej Brodnicy.
Po upadku komunizmu często odwiedzał Polskę. Polubił też wizyty w Bolonii. Zjawiał się tam w każdą rocznicę ostatniej bitwy 2 Korpusu, aby ubrać mundur kapitana, spotkać z innymi weteranami i pozwolić, by Włosi okazywali im swoje uwielbienie. Gdy miejscowi dziennikarze odkryli, kim jest, natychmiast zaczęli szukać jego związków z Italią. Jedną z pierwszych rzeczy wytropionych przez brukowce było to, że podczas nauki w szkole podoficerskiej pod Alessano chodził na randki z Doloros Nutzo. – Jej rodzice dbali, żebym nigdy z nią nie został sam. Kiedy grała na fortepianie, ojciec siedział w tym samym pokoju, a kiedy szedł do pracy, przychodziła matka. Nigdy jej nie pocałowałem ani nie dotknąłem – opowiadał Strzelecki. Pomimo to dziennikarze zorganizowali całą akcję szukania byłej miłości polskiego milionera i dopięli swego. – Na początku nie chciała się przyznać, że mnie znała, a jej mąż był bardzo zły – mówił Strzelecki.
W odróżnieniu od Włochów Anglicy oferowali Strzeleckiemu zupełnie inne dowody uznania. Ostatnim było nadanie w 2011 r. przez Manchester Metropolitan University doktoratu honoris causa za zasługi na polu technologii odzieżowej. Bardziej niż to, że stworzył firmę mającą przychód ok. 30 mln funtów rocznie i markę rozpoznawalną na całym świecie, doceniono, że niezbyt efektowne wynalazki emigranta z Polski okazały się nadzwyczaj popularne. – Zawsze byłem szczęściarzem – wyjaśniał ten fenomen Henryk Strzelecki.