W Australii nawet kiepska sytuacja wygląda z daleka całkiem nieźle. W ubiegłym miesiącu bezrobocie osiągnęło tam najwyższy poziom w skali trzech lat i wynosi dziś 5,6 proc. Przywódcy państw tacy jak Barack Obama czy François Hollande byliby gotowi zabić za taki wynik. Australia przez 21 lat nie zaznała recesji, szczyci się budżetem zadziwiająco bliskim nadwyżki i ciągle korzysta z niskiej inflacji. Na jakimkolwiek egzaminie z gospodarki na pewno zdobyłaby szereg piątek.

Te wspaniałe osiągnięcia powinny zapewnić premier Julii Gillard zwycięstwo we wrześniowych wyborach i reelekcję, nieprawdaż? O dziwo jednak szanse na wygraną jej Partii Pracy słabną z każdą kolejną publikacją danych gospodarczych. Mniej niż 30 proc. Australijczyków jest zadowolonych z pani premier – to jej najgorszy wynik od września 2011 r., przy czym lider opozycji Tony Abbott też nie cieszy się zbyt dużym poparciem – przychylnych mu jest zaledwie 35 proc. rodaków. Wyborcom najbardziej doskwiera brak poczucia gospodarczego bezpieczeństwa. W niedzielę przypomniał im o tym dobitnie raport o spowolnieniu gospodarczym w Chinach, przez który główny australijski indeks giełdowy zanurkował do najniższego poziomu w tym miesiącu.

>>> Zobacz również prognozy MFW dla światowej gospodarki

„Mam dość tej ciągłej rządowej paplaniny o tym, że mamy szczęście i że wszyscy zazdroszczą Australii” – z mocą deklaruje Laurie Bracker, 34-letnia agentka ubezpieczeniowa z Sydney. „Przydałoby się mniej gadania, a więcej działań, by zaradzić rosnącym cenom i stworzyć nowe i lepiej płatne miejsca pracy” – dodaje.

Reklama

Tego typu głosy nie są rzecz jasna australijską specyfiką, ale dobrze pokazują paradoks rządów Julii Gillard. Przez niemal trzy lata urzędowania jej gabinet zawsze grał według zasad: utrzymał budżet w okolicach nadwyżki, odpowiedzialnie zarządzał polityką monetarną i zrobił więcej niż jakikolwiek inny rząd na świecie, by opodatkować emisje dwutlenku węgla, powodujące ocieplanie się klimatu. I co Australia ma z tego, że tak ładne wypełnia najświętsze przykazania Zachodu? Przewartościowanego australijskiego dolara, który ciąży na rodzimym eksporcie.

Stany Zjednoczone, Japonia, Brazylia czy Tajlandia to pierwsze kraje, o którym myślimy w kontekście ciemnej strony polityki zerowych stóp procentowych. Tymczasem od upadku Lehman Brothers w 2008 r. wartość waluty Australii wzrosła o 75 proc. w stosunku do amerykańskiego dolara i o 85 proc. w stosunku do jena. Gdy pytałem rządowych oficjeli, co sprawia, że widzą przyszłość w czarnych barwach, odpowiadali krótko: mocny dolar.

Mimo to rządzący powinni skończyć z narzekaniem i spróbować wesprzeć gospodarkę tam, gdzie jest najsłabsza. Przez wiele lat Australia rzeczywiście „miała szczęście” – żaden inny kraj rozwinięty nie zyskał tyle na reformach Deng Xiaopinga w Chinach z końcówki lat 70. Chiński boom gospodarczy napędzał popyt na australijskie surowce takie jak rudy żelaza, węgiel i miedź. W efekcie Australia rozwijała się szybko i niemal bez wysiłku, a jej utalentowani spece od finansów, np. prawa ręka Julii Gillard Wayne Swan, mieli łatwe zadanie kierowania gospodarką w czasach prosperity. Każdy nowo wybrany rząd skupiał się na podtrzymaniu produkcyjnego boomu; górnictwu, które zatrudnia dziś zaledwie 2,5 proc. aktywnej populacji, nadal poświęca się w Australii niewspółmiernie dużo uwagi.

>>> Czytaj również: Veksler: Syn marnotrawny powraca, czyli ogólne spojrzenie na australijską gospodarkę

Niestety zamiast wykorzystać mocnego dolara i odstawić Chiny od piersi, politycy oraz prezesi firm próbują nakłonić bank centralny, by przyszedł im z pomocą. Premier Gillard i inni w zasadzie zrzekli się swoich obowiązków na rzecz szefa Banku Rezerw Australii - Glenna Stevensa.

Rząd Australii powinien wykorzystać ten czas, by przygotować kraj na niechybny kres chińskiego popytu i zrobić użytek z najniższej od 53 lat stopy procentowej, pożyczając i inwestując. Australia potrzebuje bowiem pieniędzy na odbudowę rozpadającej się infrastruktury i na poprawę systemu kształcenia.

Odpowiedzą na malejący eksport powinny być inwestycje w badania i rozwój. Podobnie jak firmy niemieckie i szwajcarskie, australijskie przedsiębiorstwa powinny poszukać sektorów niszowych, tworzących wartość dodaną, które w większym stopniu oparte są na kapitale ludzkim. Mogłyby też przy pomocy silnego dolara kupować zagraniczne firmy, skoro w dzisiejszych czasach nic tak nie buduje finansowych wpływów jak solidne spółki międzynarodowe. Skoro Chińczycy tak robią, to dlaczego nie Australijczycy?

Ciężko nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że Australia ma świetną ekipę specjalistów od gospodarki, jednak chiński boom uczynił ich zadanie zbyt łatwym. Rządzący muszą w końcu zacząć rządzić, w innym wypadku w ciągu kilku miesięcy premier Gillard będzie musiała ogłosić kolejny wzrost bezrobocia.

William Pesek jest felietonistą Bloomberg View.

>>> Polecamy: Handel międzynarodowy: gorsze prognozy WTO

ikona lupy />
Dolary australijskie / Bloomberg
ikona lupy />
Premier Australii Julia Gillard / Bloomberg