Życie jest z natury pełne nierówności. Żeby do szczętu nie zwariować, tłumaczymy je sobie uczciwie i racjonalnie. Wierzymy, że życiowy sukces można odnieść dzięki uzdolnieniom, pomysłowości czy ciężkiej pracy. Bieda to najpewniej skutek lenistwa i odpuszczenia sobie walki o lepsze jutro. A co, jeśli racjonalność i uczciwość tego wywodu są tylko wygodną zasłoną dymną, bo w praktyce jest dokładnie odwrotnie? Wiele wskazuje na to, że jesteśmy przedsiębiorczy właśnie dlatego, że najpierw nam coś w życiu wyszło. Lenistwo oraz brak życiowej zaradności rodzą się z biedy. A nie na odwrót, jak każą nam sądzić najbardziej zatwardziali liberałowie.

W latach 70. w Wielkiej Brytanii królował serial telewizyjny „Upstairs, Downstairs”. Pokazywał on tętniący życiem arystokratyczny londyński dom w latach 1903–1930. Nowością było to, że akcja dotyczyła nie tylko życia państwa (oni zgodnie z brytyjskim zwyczajem rezydują na wyższych kondygnacjach), lecz równolegle również służących, spędzających całe dnie w położonej na poziomie piwnic kuchni (stąd tytułowe „downstairs”). Kiedyś jeden z występujących w filmie aktorów Simon Williams (on grał akurat arystokratę) poczynił ciekawą obserwację. Zauważył, że obsługa planu (technicy, cateringowcy) zupełnie inaczej zachowywała się wobec różnych aktorów. Wobec tych grających pokojówki czy lokajów byli dużo bardziej swobodni. W stosunku do „państwa” zachowywali powściągliwość oraz respekt. Oczywiście wiedzieli, że znajdują się na planie filmowym. I że obsada jest w dużej mierze dziełem przypadku. A jednak wydawało się, jakby o tym zapomnieli.

Ta luźna obserwacja aktora raczej nie zaskakuje psychologów społecznych. Zjawisko, którego doświadczył na planie „Upstairs, Downstairs”, nazywa się torowaniem. Słynny Robert Cialdini z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie daje w „Wywieraniu wpływu na ludzi” całą masę podobnych i podręcznikowych już dziś przykładów. Ludzie chętniej oddają swoje drobne ludziom ubranym schludnie niż obdartusom. Częściej trąbimy na kierowców tańszych aut niż na wypasione porsche albo mercedesy.

Innym znów razem Cialdini pokazywał uczestnikom eksperymentu filmiki z dziećmi bawiącymi się na podwórku i prosił o oszacowanie ich IQ. Brzdące sfilmowane w lepszych i bogatszych dzielnicach były powszechnie uważane za mądrzejsze niż te, w przypadku których w tle widać było opuszczone zrujnowane domostwo, a wokół kręciły się podejrzane typy.

Reklama

Wyjaśnić to zjawisko nietrudno. Umysł każdego z nas to maszyna niezwykle wydajna. Ale i ona ma swoje ograniczenia. Nie może cały czas funkcjonować w trybie tzw. myślenia wolnego. Nie dałaby rady wszystkiego dogłębnie analizować i za każdym razem dzielić włosa na czworo. Przez większość czasu musi działać automatycznie i intuicyjnie. Czyli w trybie myślenia szybkiego. Polegającego na budowaniu dalekich, choć nie zawsze celnych skojarzeń.

Spełnić oczekiwania

Przykłady z eksperymentów Cialdiniego mogą się wydawać nieszkodliwe. Jakie to ma znaczenie, że mamy skłonność do przeceniania żebraków w marynarkach? Albo że bardziej ochoczo obtrąbimy kierowców fiata punto? I co z tego? Na razie nic. To jednak dopiero początek. Problemy pojawiają się, gdy ludzie zaczynają dopasowywać się do intuicyjnych opinii, które stworzyli sobie na ich temat inni. Rodzice, wychowawcy, potem koledzy z pracy albo szefowie.

„Jeśli myślisz, że ci się uda, to masz rację, ale jeśli myślisz, że ci się nie uda, to... też masz rację” – miał kiedyś powiedzieć legendarny przemysłowiec Henry Ford. Ta wypowiedź ma dwie strony. Jedna jest jasna. To tzw. efekt Pigmaliona (nazwany tak od słynnej sztuki George- ’a Bernarda Shawa). Dopóki on działa, wszystko jest w porządku. Tak jak w eksperymencie Roberta Rosenthala i Lenore Jacobson z 1968 r. Badacze wzięli na cel pierwszą lepszą szkołę w Kalifornii i wybrali kilku uczniów, których zewnętrzny test rzekomo wyłowił jako jednostki wyjątkowo zdolne. Poinformowano o tym nauczycieli. Wystarczyło. Uczniowie losowo wytypowani jako zdolni faktycznie poprawiali swoje wyniki. Atencja, jakiej im udzielono, sprawiła, że złapali wiatr w żagle. Nauczyciele nagrodzili ich za to pozytywnymi ocenami. To z kolei przełożyło się na jeszcze więcej zaangażowania. I w ten sposób samospełniająca się przepowiednia sprawdziła się co do joty.

Tyle że efekt Pigmaliona ma swoją odwrotną, ciemną stronę. Psychologowie społeczni nazwali ją efektem Golema. Zgodnie ze starą żydowską legendą Golema stworzył żyjący w XVI-wiecznej Pradze mistyk i talmudysta rabin Marahal Jehuda Loew. Miał bronić praskich Żydów przed pogromami. Pozbawiony duszy Golem tak bardzo zapamiętał się jednak w swojej roli, że zaczął mordować tych, którym powinien służyć. Im bardziej się go bano, tym bardziej był brutalny. Stając się synonimem samospełniającej się przepowiedni w wersji negatywnej.

>>> Czytaj też: Rybiński: Kultura a demografia

Za pierwszy przekonujący opis efektu Golema uchodzi praca Elishy Babada z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, który odwrócił eksperyment Rosenthala i Jacobson. I pokazał, że jeśli poinformuje się nauczycieli, kto jest klasowym głupkiem, zaszufladkowany w ten sposób uczeń pozostanie głupkiem już prawdopodobnie do końca swojej szkolnej kariery.

Widok ze szczytu drabiny

W latach 90. psycholog społeczny z Uniwersytetu Stanforda Claude Mason Steele podsumował oba efekty, mówiąc o „zagrożeniu stereotypem”. W myśl jego teorii każdy z nas ma jakąś negatywną tożsamość społeczną. Można zostać na przykład zakwalifikowanym jako prostak albo odwrotnie, jako snob. Można uchodzić za głupka albo przeintelektualizowanego bubka. I w zależności od tego, która z tych tożsamości zostaje uznana za negatywną, przyklejona łatka może daną osobę w krótkim czasie zniszczyć.

Jak to działa? Dobrze pokazał to ostatnio amerykański ekonomista behawioralny Jeffrey V. Butler pracujący we włoskim Instytucie Einaudiego. Uczestnikom jego eksperymentu pokazano dwie urny z kulami. W jednej było więcej kul czerwonych, w drugiej białych. Badanym pokazywano kulę i pytano, z którego pojemnika została najprawdopodobniej wyciągnięta. Ludzie stosowali przeróżne strategie zgadywania. Większość osiągnęła jednak podobny wynik. Po prostu rozwiązanie zadania (choć z pozoru oparte na logice) zależało głównie od szczęścia. Nic więc dziwnego, że po wielu próbach różnice w rezultatach bliźniaczo się do siebie upodabniały.

Ta część eksperymentu była jednak tylko zasłoną dymną. Tak naprawdę liczyła się druga faza testu. Uczestnicy zostali w niej poproszeni o dokonanie samooceny. Mieli oszacować, czy osiągnęli wynik lepszy niż przeciętny. Wówczas poinformowano badanych, że część z nich otrzymała za uczestnictwo w zadaniu znacząco wyższą gratyfikację finansową. Wynik samooceny był zastanawiający. Ci z grupy lepiej opłaconej byli z siebie zadowoleni dużo bardziej. Aż 85 proc. z nich powiedziało, że na pewno wypadli powyżej przeciętnej. Wśród słabiej opłaconych podobnego zdania było już tylko 60 proc. Dlaczego? Przecież nie było ku temu żadnych merytorycznych podstaw. „To dowód, że ludzie mają naturalną skłonność do racjonalizowania nierówności, których doświadczają. Mają tendencję do myślenia, że skoro ktoś zarabia lepiej od nich, to na pewno osiągnął lepsze wyniki. I na odwrót” – tłumaczył efekty swojego eksperymentu ekonomista. Czyli faktycznie istniejące nierówności podminowują pewność siebie tych na dole drabinki zysków i poprawiają samoocenę osób znajdujących się na górze. Brutalne, ale prawdziwe.

>>> Czytaj też: Wiara w nieomylność wolnego rynku zmienia nas w socjopatycznych egoistów

Przy pomocy podobnych metod można wyjaśnić również brak kobiet na najwyższych stanowiskach w biznesie. Według wielu ekonomistów nie decydują o tym ani (rzekomo) słabsze wyniki kobiet menedżerek, ani to, że z przyczyn biologicznych (dzieci) częściej wypadają one z rynku pracy. Znów chodzi o ten sam mechanizm pułapki stereotypu. Ponieważ kobiety są wychowywane w środowisku, w którym dominują mężczyźni, rzadziej pretendują do funkcji kierowniczych. I dlatego jest ich mniej na najwyższych stanowiskach menedżerskich. Po prostu rzadziej stają do takich konkursów. Jeśli ktoś nie wierzy, może spojrzeć na pracę Ernesta Reubena (Columbia), Pedra Rey Biela (Autonomiczny Uniwersytet w Barcelonie), Paoli Sapienzy (Northwestern University) oraz Luigiego Zingalesa (Chicago). Rzecz nosi tytuł „Jak mężczyźni potrafią zdominować przywództwo nawet na wyemancypowanych konkurencyjnych rynkach”. Mamy więc dwie grupy przypadkowo dobranych osób. Nie znają się między sobą. Wiedzą tylko, że muszą wydelegować spośród siebie najlepszych przedstawicieli, którzy zetrą się potem z tak samo wybranymi liderami drugiej grupy. Zadanie polega na zapamiętywaniu długich ciągów liczbowych. Mimo że połowa uczestniczek zadania to kobiety, to zaledwie 4 spośród 33 grup poddanych testowi typują panie do tego, by były ich reprezentantkami w ostatecznym starciu, w którym stawką są pieniądze. Dlaczego? Reubenowi i kolegom wyszło, że zdecydowała zaniżona samoocena pań. Poproszone o to, by ocenić swoje kwalifikacje do zapamiętywania długich ciągów cyfrowych, szacowały je średnio dwa razy gorzej od mężczyzn. Nie musimy dodawać, że gdy przyszło co do czego, panie nie wypadły w takim teście zasadniczo gorzej od panów. Same uznały, że się do odgrywania roli liderek nadają słabiej. I to o tyle zastanawiające, że w eksperymencie nie uczestniczyły bynajmniej zahukane pensjonarki, lecz absolwentki prestiżowych studiów MBA na jednym z najważniejszych amerykańskich uniwersytetów.

Przekleństwo doświadczenia

Wyniki uzyskane przez naukowców dość dobrze korespondują z tym, na co od dawna zwracają uwagę badacze rynku pracy. Nie brak rozpraw dowodzących, że pierwsza praca (i płaca) w dużym stopniu definiuje nasz dobrobyt na całe dorosłe życie. Osoby wchodzące na rynek pracy w czasie recesji albo żyjące w kraju, w którym o dobrze płatną pracę nie jest łatwo, są tym skażone na całe życie. Dużo trudniej jest im np. domagać się podwyżki czy awansu. Oczywiście zawsze mogą to zrobić, ale po kilkudziesięciu latach pracy skończą pewnie ze słabszymi zarobkami niż ich rówieśnicy żyjący w prężnej i nastawionej prosocjalnie gospodarce.

Podobnie jest na rynkach finansowych. Ulrike Malmendier (Berkeley) i Stefan Nagel (Stanford) przekopali się przez dane dotyczące zachowań finansowych Amerykanów w latach 1964–2004. Chcieli pokazać, jak zmieniały się sposoby inwestowania zwykłych ciułaczy. Kiedy ryzykowali, a kiedy lokowali swoje oszczędności bardziej zachowawczo. I też wyszło im, że wszystko zależało od tego, na jaki okres przypadła młodość takich inwestorów. Jeśli mieli po 20–30 lat w czasie stagflacji (recesja plus wysoka inflacja) lat 70., to już do końca inwestowali zachowawczo. Jeśli z kolei byli socjalizowani w czasach boomu i optymizmu lat 80., częściej szli na całość. I osiągali wyższe zyski.

Inny trop to najświeższe badania Alessandra Buccioli i Lukiego Zarriego z Uniwersytetu Werońskiego. Oni z kolei (na podstawie statystyk lekarskich) pokazali, że na naszą skłonność do biznesowego ryzyka ma wpływ sytuacja rodzinna. Ci, którzy nie przeżyli nigdy poważniejszych wypadków, chętniej grali va banque. Ale jeśli ktoś został przez los ciężko doświadczony, zarządzał swoimi pieniędzmi dużo bardziej konserwatywnie. I prawdopodobnie nigdy nie rozwinął skrzydeł. Tak jakby jeden czuł się wręcz nieśmiertelny, drugi zaś się obawiał, że niebezpieczeństwo czyha za każdym rogiem.

To nie wszystko. Czy nie jest to bowiem ten sam mechanizm, na który narzekają (nie tylko w Polsce) urzędy pośrednictwa pracy? To brzmi jak paradoks, ale właśnie ludzie bez pracy częściej przestają tej pracy szukać. Ograniczają strukturę konsumpcji, zmieniają przyzwyczajenia, styl życia i jakoś przędą. Utrzymując się na powierzchni przy pomocy dorywczych zleceń. Z ich punktu widzenia jest to jednak decyzja jak najbardziej racjonalna. Bo po co odpowiadać na oferty, skoro i tak nie dostanie się etatu? Według tego samego schematu najbardziej aktywni w poszukiwaniu pracy są ci, którzy już pracę mają. I znów nie jest to żadne zaskoczenie. Aktywność zawodowa podnosi poczucie własnej wartości i zachęca, by wziąć się za bary z rynkiem pracy. Norweski socjolog z nowojorskiej Columbii idzie jeszcze dalej. „Kiedy nie pracujesz, tracisz kontakt ze światem pracy. Nie trzymasz ręki na pulsie. Nie wiesz o wielu nowych projektach i szansach, które się otwierają. Zaczynasz więc myśleć, że pracy nie ma” – pisał Jon Elster w swojej książce „Sour Grapes: Studies in the Subversion of Rationality” (Kwaśne winogrona. Studia nad przewrotnością racjonalnego myślenia) z 1983 r. Z kolei gdy pracujesz, szansa, że otrzymasz pozytywny feedback (a nawet awans), jest zawsze wielokrotnie większa. W związku z tym skoro pracujesz, to masz większe szanse, że będziesz pracował dalej. Tak to niestety wygląda.

Opowieść można ciągnąć dalej. I zaryzykować twierdzenie, że te wszystkie paradoksy w nieuchronny sposób przekładają się na nasze podejście do gospodarki. Ci, którym się ułożyło, w sposób naturalny preferują więc zapatrywania liberalne. Wierzą w wolny rynek, piętnują mieszanie się państwa do gospodarki. Stawiają na to, by zostawić jednostce jak najwięcej swobody. Biedniejsi odwrotnie. Chętniej chowają się pod opiekę państwa. Ten trend obowiązuje raczej w dojrzałych demokracjach, takich jak USA. Tam od lat wygląda to bardzo podobnie. Według badań Instytutu Gallupa (za 2011 r.) wśród 1 proc. najbogatszych Amerykanów preferencje polityczne rozkładają się w sposób następujący. Prawie 60 proc. to zwolennicy (lub sympatycy) republikanów. Preferencje osób o dochodach najniższych są lustrzanym odbiciem tego stanu rzeczy. Tutaj rządzą demokraci (również ok. 60 proc. poparcia).

Te wyliczenia kruszą się jednak w kraju takim jak Polska. Bo u nas silni są z zasady liberałami. Ale biedni nie są bardziej skorzy do etatystycznych rozwiązań. Wszystko przez to, że nad Wisłą nigdy nie było państwa dobrobytu z prawdziwego zdarzenia. A administracja (nie bez racji) kojarzona jest z niewydolnością. To dlatego w Polsce w żadnym badaniu nie widać, by poglądy gospodarcze obywateli układały się w spójną całość i by przekładały się na preferencje i wybory polityczne. Przynajmniej jak dotąd.

>>> Polecamy: Liberalizm ekonomiczny: wolny rynek albo nic