Jak ukarać zbrodnicze reżimy i władających nimi brutalnych dyktatorów– a zarazem uniknąć obalenia ich siłą? Wystarczy obłożyć ich sankcjami. Odciąć od broni, ropy i technologii, luksusów i nocnego życia Paryża. A ich niewolnicy, zwykli zastraszeni ludzie, których życie zamieni się przez to w jeszcze większe piekło, zbuntują się i obalą krwawych watażków. Ta logika do dziś przyświeca ONZ, a już szczególnie Ameryce, która do międzynarodowych sankcji zawsze ochoczo dokłada własne. Tylko czy to jakiś sens?
– Sankcje nie tylko nie sparaliżowały Iranu, ale wręcz przyczyniły się do rozkwitu naszych talentów w dziedzinie samowystarczalności – oświadczył niedawno irański minister ds. ropy Rostam Kasemi, otwierając 18. Międzynarodową Wystawę Przemysłu Naftowego, Gazowego, Rafinacyjnego i Petrochemicznego w Teheranie. To największa impreza branży na Bliskim Wschodzie. Według Kasemiego targi są „klarowną manifestacją porażki i nieefektywności sankcji”, którymi Zachód próbuje zadusić irańską gospodarkę.
Oczywiście to mydlenie oczu. Sankcje boleśnie odbiły się na kraju: według danych MFW w 2012 r. gospodarka Iranu zwinęła się o 1,9 proc. PKB, a w roku bieżącym skurczy się o kolejne 1,3 proc. PKB. Zgodnie z prognozą Funduszu Persowie odetchną dopiero w przyszłym roku. – Makroekonomiczne środowisko pozostanie trudne, biorąc pod uwagę mocną deprecjację waluty oraz niekorzystne warunki zewnętrzne, które będą podtrzymywać inflację na relatywnie wysokim poziomie – kwitują swoją prognozę eksperci MFW.
Ich słowa mogą z pozoru świadczyć o tym, że sankcje działają – w końcu kraj cierpi. Ale 39-proc. inflacja czy 15-proc. bezrobocie w niczym nie komplikuje życia władzom w Teheranie.
Reklama

Szanowany biznesmen

Przez dekady wschodnia granica Iranu była strefą pełzającej wojny między irańskimi siłami zbrojnymi a afgańskimi i pakistańskimi handlarzami narkotyków. Od kilku lat przemyt przygasa. Dowódcy armii i Korpusu Strażników Rewolucji nie mogą mówić o sukcesie. – Po co przemycać opium, jeśli można zarobić tyle samo, przewożąc ropę? – wzrusza ramionami Hamis, mieszkaniec pakistańskiego Mand w pobliżu granicy. – A poza tym teraz nazywają mnie biznesmenem, a nie dilerem narkotyków – dodaje.
Przecięty granicą irańsko-pakistańską Beludżystan zawsze był jednym z kluczowych węzłów przemytniczych na mapie świata. Z dala od posterunków granicznych, przełęczami między wzgórzami, lawirowali szmuglerzy narkotyków, broni, papierosów i używanych luksusowych samochodów. Odkąd Teheran został odcięty od najważniejszych światowych rynków ropy, przemytnicy narkotyków się przebranżowili. Paliwo trafiło do butelek po pepsi przenoszonych przez granicę przez dzieciaki, do bukłaków zakładanych na grzbiety osłów czy do pojemników montowanych na pakach krążących po przełęczach terenówek. Interesu nie podcięła nawet rezygnacja rządu Mahmuda Ahmadineżada z subsydiów: zwyżkę ceny ropy skutecznie zrekompensowała szmuglerom galopująca inflacja, skądinąd skutek sankcji. Zjawisko staje się coraz powszechniejsze: część pakistańskich firm transportowych zaczęła wymieniać busy do przewozu pasażerów na pikapy, pozwalające bezpieczne przemknąć górskimi szlakami. Nic dziwnego, litr diesla w Iranie kosztuje 4500 riali (ok. 15 centów), w Pakistanie już 104 rupie (ok. 1,06 dol.).
Szmuglerska gorączka trwa na wszystkich rubieżach Iranu, zwłaszcza że USA zabroniły rodzimym firmom jakichkolwiek interesów z reżimem ajatollahów (poza sprzedażą nielicznych leków). W 2009 r., na rok przed nałożeniem największego pakietu sankcji, wartość nielegalnego handlu między Turcją a Iranem szacowano na miliard dolarów. – W 2010 r. wolumen wymienianych nielegalnie towarów urósł do 4 mld dol. – szacował na łamach tureckiej prasy szef Towarzystwa na rzecz Rozwoju Handlu z Iranem i Bliskim Wschodem Ozcan Alas. I nie chodzi o wzbogacony uran, technologie nuklearne czy broń. Turcy masowo dostarczają Irańczykom ubrania, części do maszyn przemysłowych czy samochodów, nawet produkty spożywcze. – Biorą z Turcji, czego potrzebują, bo inni sąsiedzi tego nie mają – tłumaczy lapidarnie Alas. – W Iranie nawet duże fabryki od czasu do czasu muszą wstrzymywać produkcję, bo nie mają części zamiennych. Tylko ludzie na tym cierpią – dodaje.
Jeśli szmugiel na granicach z Turcją czy Pakistanem ma charakter bazarowy, to w Dubaju jest przemysł. Co dnia Zatokę Perską przecinają kontenerowce z gigantycznymi ilościami towarów. Lodówki, telewizory, odtwarzacze DVD, pasta do zębów, herbata ekspresowa. Co sobie tylko klient życzy. – Przeszmuglujemy, co zechcesz, jeśli tylko zapłacisz – zapewnia Ali, młody Irańczyk z jednej z firm „przewozowych” z Dubaju. – Wozimy głównie amerykańskie rzeczy: drukarki i komputery. Wszystko – dorzuca. Z cząstkowych danych wynika, że w trakcie pierwszej kadencji Ahmadineżada – gdy konflikt o irański program nuklearny ponownie się zaognił – wolumen handlu między Iranem a Dubajem potroił się do 12 mld dol.
Sankcje nie tylko podsycają szarą strefę w regionie, ale tworzą wręcz alternatywny obieg światowej gospodarki, ze swoistą kastą pośredników. W połowie marca na czarną listę Waszyngtonu trafił grecki biznesmen Dimitris Cambis. Należące do niego firmy formalnie były właścicielem ośmiu tankowców, które w rzeczywistości należały do Iranu. W ich ładowniach można było jednorazowo wywieźć ropę wartą 200 mln dol. Pomysł ze zmianą bandery nie jest nowy: w zeszłym roku Amerykanie zbesztali rząd mikroskopijnego pacyficznego państewka Tuvalu – co najmniej 22 tankowce należące do National Iranian Tanker Company pływały pod banderą tego kraiku.
Osobny problem to przepływy finansowe. Kilka miesięcy temu Biały Dom zakazał rodzimym firmom kontaktów z irackim Elaf Islamic Bank – instytucją oskarżoną o dostarczanie Irańczykom amerykańskich dolarów, co pozwalało Teheranowi wzmacniać rezerwy finansowe i płacić za importowane towary. Na dodatek bankierzy z Bagdadu wyręczali odcięte od świata irańskie banki w co poważniejszych transakcjach. Ale żadne pieniądze nie śmierdzą: 340 mln dol. kary zapłacił nie tak dawno brytyjski Standard Chartered, który wyprał dla Teheranu kosmiczną sumę 250 mld dol. Kilka lat temu niemal 300 mln kary zapłacił inny legendarny bank – Barclay’s – który, jak się okazało, przez lata obsługiwał reżimy w Iranie, Libii, Sudanie, Birmie czy na Kubie.

Relikt zimnej wojny

6 lutego 1962 r. Pierre Salinger, szef służb prasowych Białego Domu, został wezwany do Gabinetu Owalnego. – Potrzebuję pomocy. Chcę kupić dużo cygar i potrzebuję zrobić to do jutrzejszego ranka – powiedział mu pryncypał John F. Kennedy. – Wyszedłem z biura, zastanawiając się, jak to zrobić. Jako że byłem miłośnikiem kubańskich cygar, znałem sporo sklepów w Waszyngtonie. Poradziłem sobie z zadaniem do wieczora – wspominał po trzydziestu latach Salinger.
To nie koniec historii. – Następnego rana wszedłem do swojego pokoju, a telefon z biura prezydenta już dzwonił – kontynuował opowieść rzecznik prezydenta. – Kennedy kazał mi natychmiast przyjść. Zapytał: Jak sobie poradziłeś, Pierre? Odpowiedziałem: Całkiem dobrze, kupiłem 1200 cygar. Wtedy prezydent wyjął jakiś zapełniony drukiem papier, który podpisał. To był dekret zabraniający importu jakichkolwiek kubańskich towarów do Stanów Zjednoczonych. Od tej chwili kubańskie cygara były w naszym kraju nielegalne – skwitował.
Po pół wieku amerykańskie sankcje na Kubę uchodzą za sztandarowy przykład nieskuteczności. Reżim braci Castro – choć nękany kłopotami gospodarczymi – nawet się nie zachwiał. „To embargo jest reliktem zimnej wojny” – ogłosił przeszło dekadę temu dziennik „USA Today”, przypominając, że co roku zakaz podróży na wyspę łamie nawet 100 tys. Amerykanów. Od tamtej pory zmieniło się niewiele: niedawne wakacje gwiazd popu i rap Beyonce i Jaya Z na Kubie wywołały za oceanem dyskusję równie gwałtowną, co absurdalną: stowarzyszenia kubańsko-amerykańskie wydawały oświadczenia z poparciem dla celebrytów, natomiast zwolennicy embarga wyzywali ich od zdrajców. Tymczasem, gdyby zniesiono obostrzenia dotyczące podróży i wydawania pieniędzy na wyspie, w ciągu pierwszych trzech lat po zniesieniu embarga wybrałyby się na Kubę niemal dwa miliony Amerykanów.
Jak skrzętnie liczy magazyn „Forbes”, co najmniej dziesięć agencji federalnych dba o to, by kubańskie towary nie przekroczyły granic USA, a sumy przeznaczane na egzekwowanie sankcji idą co roku w setki milionów dolarów. – Kuba nie ma już żadnego znaczenia – przekonuje Ted Piccone z waszyngtońskiego think tanku Brookings Institution. Ambasador USA przy ONZ Ronald Godard podkreśla z kolei, że Waszyngton co roku pozwala na transfery finansowe na Kubę sięgające 2 mld. dol. i udziela Kubańczykom pomocy humanitarnej rzędu 1,2 mld dol.
Kolejne zapisy embarga są łagodzone, a wkrótce sankcje mogą całkiem przejść do historii. Ostatecznie zdecyduje pewnie rachunek ekonomiczny – z 5911 amerykańskich firm, których majątki zostały znacjonalizowane pół wieku temu przez Fidela Castro, praktycznie wszystkie zrezygnowały już z dochodzenia swoich praw, a ekonomiści z US Chamber of Commerce szacują, że amerykańska gospodarka traci na embargu od 1,2 do 3,6 mld dol. rocznie. W końcu Wenezuela Hugo Chaveza równie obcesowo potraktowała amerykańskich polityków i wielu biznesmenów, ale – póki jest jednym z głównych dostawców ropy naftowej – nikt w Waszyngtonie nie zająknie się nawet na temat nałożenia na Caracas jakichkolwiek sankcji.

Tajemnice Pokoju 39

Zwalista bryła budynku Komitetu Centralnego Partii Pracy Korei w centrum Phenianu nie zwraca na siebie większej uwagi. Ale czteropiętrowy szary biurowiec kryje w sobie największą tajemnicę reżimu: Pokój 39. Komórka, nazywana też Biurem 39 lub Wydziałem 39, uchodzi za kluczowy element systemu władzy w państwie Kim Dzong Una – dostarcza młodemu spadkobiercy komunistycznej dynastii pieniędzy na kupowanie poparcia elit i pozwala finansować program nuklearny.
O Pokoju 39 nie wiadomo nic pewnego. Podobno dysponuje budżetem sięgającym 5 mld dol., używa od dziesięciu do dwudziestu kont bankowych w Chinach i Szwajcarii oraz posługuje się siecią ok. 120 spółek rozsianych po całym świecie, w tym bankiem Taesong, firmą Zokwang Trading, siecią restauracji Pyongyang. Jednostka macza palce w nielegalnych działaniach reżimu – jej fałszerze zalewają rynki genialnie podrobionymi dolarami, nafaszerowanymi chemią narkotykami, niewiele wartymi papierami wartościowymi, podróbkami markowych towarów.
Jeśli Iran czy Kuba mogą liczyć na szmuglerów oraz pomoc grupki państw gotowych zadrzeć z Amerykanami, dygnitarze z Północy sojuszników już właściwie nie mają – Pokój 39 to ich jedyne okno na świat. Od kilku tygodni, odkąd trwa kolejny kryzys na Półwyspie Koreańskim, od Phenianu odwraca się nawet tradycyjny protektor – Chiny. W położonym na chińskim brzegu rzeki Yalu mieście Dandong z dnia na dzień opustoszały biura koreańskiego banku Kwangson, który przez amerykańskich śledczych został uznany za „kluczowe ogniwo w aparacie północnokoreańskiego programu broni masowej zagłady”. Co więcej – co najmniej dwa państwowe chińskie banki otrzymały polecenie zamknięcia rachunków w Kwangson.
„Co za cios dla Korei Północnej! Chiny wprowadzają w życie rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ” – zachłysnęła się na czołówce jedna z państwowych gazet w Hongkongu. Ale tytuł ten brzmi wręcz sarkastycznie: sankcje są nakładane na reżim w Phenianie od lat i dotąd Pekin nic sobie z nich nie robił. Trudno o lepszą ilustrację tego procederu niż wspomniane wcześniej 800-tysięczne Dandong. Przez lokalne firmy przechodzi 70 proc. oficjalnego handlu między Pekinem a Phenianem, szacowanego w sumie na ok. 8 mld dol. W mieście funkcjonuje też czarny rynek kontaktów handlowych, przemytniczych i szpiegowskich – ten z kolei szacuje się na kilkanaście miliardów dolarów. A nieopodal miasta przechodzi kluczowy rurociąg, przez który Chińczycy zaspokajali 80 proc. północnokoreańskiego zapotrzebowania na ropę – po odpowiednio wyższych stawkach. W końcu łamanie embarga kosztuje.
Ale dobre relacje między komunistami zza Wielkiego Muru a tymi z Krainy Zamkniętych Drzwi uległy pogorszeniu. – Nikomu nie powinno się pozwalać na to, by wepchnąć region, a nawet cały świat w chaos, dla samolubnych zysków – oświadczył nowy chiński prezydent Xi Jinping. – Chińczycy oczekiwali, że Kim Dzong Un, który dorastał przecież na Zachodzie, wprowadzi trochę ekonomicznych reform – mówi Bonnie Glaser, ekspert Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie. – No i że okaże pewien szacunek dla swoich patronów i dobroczyńców. Ale on tylko rzucił im wyzwanie – dodaje.
Tyle że mimo obecnej awantury nieformalne kontakty wciąż trwają. Chińczycy nie mogą całkowicie odciąć się od protegowanych w Phenianie – gdyby bowiem północnokoreański reżim upadł, mogłoby dojść do połączenia obu Korei, a to oznaczałoby, że zachodnie siły pojawiłyby się u granic Państwa Środka. Zresztą nawet gdyby Pekin był gotów ostatecznie pozbyć się kłopotu i zerwać z reżimem Kim Dzong Una – Koreańczycy z Północy udowodnili już dobitnie w latach 90., że są gotowi zagłodzić rodaków na śmierć, byle tylko zapewnić trwanie Partii Pracy Korei. Wówczas rzeki na południu miesiącami wyrzucały na brzeg ciała wychudzonych, zagłodzonych ludzi. Kim Dzong Il jakoś to przetrwał: Pokój 39 zaopatrywał elity we wszystko, co było im potrzebne do wygodnego życia.
– Jest bardzo mało przypadków, w których możemy twierdzić, że sankcje odniosły sukces. Najczęściej w takich przypadkach była to zresztą kombinacja różnych czynników – twierdzi Adam Roberts z uniwersytetu Oxford. – Niewątpliwie przyczyniły się one w jakimś stopniu do przekazania władzy z rąk białej mniejszości w ręce czarnych w Rodezji (dzisiejsze Zimbabwe). Sankcje przeciw apartheidowi w RPA były jednym z czynników, które odegrały rolę w tamtejszych zmianach – dodaje. Tyle że jednocześnie istniał tam bardzo mocny wewnętrzny opór – również zbrojny – przeciw reżimom. Na dodatek istniał równie silny ruch oddolny – presja aktywistów wywołała m.in. wycofanie przez inwestorów w sumie 20 mld dol. ze spółek, które robiły interesy z apartheidem. W przypadkach Iranu, Kuby, Korei Północnej – czy niegdyś Iraku i Libii – takie połączenie rozmaitych czynników nie wystąpiło. Ba, diaspora z reguły robi, co może, żeby wysyłać rodzinom w izolowanej ojczyźnie jak najwięcej środków do życia.

Embargo to porażka

O nieskuteczności sankcji jako pierwsi przekonali się Ateńczycy, którzy objęli nimi miasto Megara w 432 r. p.n.e. Starożytna blokada okazała się nie tylko nieskuteczna, ale wręcz przyczyniła się do wybuchu I wojny peloponeskiej i ostatecznie – złamania potęgi Aten. W czasie wojny secesyjnej prezydent Konfederacji Jefferson Davis postanowił wciągnąć Brytyjczyków w konflikt między Południem a Północą, odcinając Królestwo od dostaw amerykańskiej bawełny. Jak zabraknie bawełny i na Wyspach staną fabryki, przewidywał Davis, Londyn wyśle flotę, by przełamała blokadę Unii wokół portów Konfederacji. Pomylił się. Londyn wysłał flotę, ale po to, by znalazła innych dostawców – w Indiach i Egipcie. W 1940 r. Waszyngton nałożył sankcje na militarystyczny reżim cesarza Hirohito. Odpowiedzią Japończyków było Pearl Harbor. W 1996 r. amerykańskie embargo obowiązywało w relacjach gospodarczych i politycznych m.in. z Belize, Kostaryką, Vanuatu, Meksykiem i Włochami. W ciągu kilku kolejnych lat Biały Dom nałożył 85 sankcji na inne państwa – z mizernym skutkiem.
Jednocześnie jednak od końca XIX wieku zwolenników sankcji przybywa. Pod koniec I wojny światowej promujący ideę powołania Ligi Narodów prezydent Woodrow Wilson zaciekle bronił pomysłu absolutnych bojkotów, kiedy to obywatele państwa będącego agresorem byliby pozbawieni możliwości kontaktowania się i robienia interesów z każdym państwem członkiem Ligi Narodów. Już kilkanaście lat później doktrynę tę zastosowano wobec Benito Mussoliniego, próbując zmusić go do wycofania włoskich oddziałów z Abisynii. Z embarga wyłamali się Francuzi i Brytyjczycy, co całą inicjatywę natychmiast posłało do kosza.
Dlaczego więc świat tak kocha sankcje, skoro ich historia to ciąg porażek? – Jeśli chcemy wywrzeć presję na jakiś rząd, pomiędzy słowami a interwencją militarną nie ma nic – tłumaczy były brytyjski ambasador przy ONZ w latach Jeremy Greenstock. – Interwencje wojskowe są niepopularne, a słowa nie działają na reżimy. Coś pomiędzy jest więc konieczne. A co innego, poza sankcjami, mamy? – pyta retorycznie.
Pół wieku amerykańskich sankcji nie obaliło Castro. Kolejne pakiety sankcji ONZ – oraz uzupełniające embargo Ameryki i Europy – nie podcięły korzeni reżimu ajatollahów w Teheranie. Sankcje ani nie stłumiły wojny w Syrii, ani nawet nie przechyliły w niej szali na stronę rebeliantów. Nałożone na Irak przyczyniły się do największego skandalu w historii ONZ – afery wokół programu „Ropa za żywność”. Zastosowane wobec Libii w niczym nie przyczyniły się do wzmocnienia opozycji przeciw reżimowi Kaddafiego – otwarcie kraju w połowie poprzedniego dziesięciolecia było bardziej wynikiem globalnych ambicji Muammara Kaddafiego niż ciężkiego codziennego życia, jakie chciała mu zafundować wspólnota międzynarodowa.
Nie jest przypadkiem, że Arabska Wiosna rozpoczęła się w krajach, które amerykańskich czy ONZ-owskich sankcji nie doświadczyły od dawna, jeśli w ogóle. Bo nie ma większej siły od otwartego społeczeństwa, które jest na bieżąco z wydarzeniami na świecie i które ma bezpośredni dostęp do najnowszych technologii, a co za tym idzie – informacji. A embargo tylko pozwala reżimom skuteczniej od niej odciąć rodaków.