Dopasowujemy się do zasad obowiązujących w Unii Europejskiej, co często jest rozsądne, ale czasem zgubne. Zgubę przewiduję dla polskich szkół wyższych i to z bardzo banalnych powodów. Otóż trzeba przestrzegać coraz bardziej rygorystycznych zasad dotyczących wykładania tylko na jednej uczelni, co jest zrozumiałe i niezrozumiałe. Zrozumiałe, bo nadużywano uprawnień i uczono w kilku (nawet siedmiu) szkołach wyższych. Niezrozumiałe, gdyż pensje wykładowców uczelni są horrendalnie niskie: od 2,9 tys. zł brutto adiunkta (czyli osoby z doktoratem) po 5–7 tys. zł profesora zwyczajnego i tytularnego (czyli osoby raczej po pięćdziesiątce i z dziećmi, które wymagają wyposażenia na życie). Wszystko brutto. Można uznać, że trudno – czasy kryzysu, trzeba się ograniczać. Jednak takie perspektywy finansowe powodują, że do pracy naukowej garnie się często trzeci garnitur studentów. I zaczyna tak już być na najlepszych uniwersytetach, gdzie – do niedawna – jeszcze miało się przyjemność z pracy i był to honor. Przy mizerocie finansowej ludzie jednak chowają honor do kieszeni.

Wiem, że brak na wszystko, ale od jakości nauki naprawdę zależy przyszłość kraju. Władze podatkowe postanowiły jednak, nie bacząc na nic, obniżyć nam dochody i opodatkować umowy o dzieło. Nie dość, że płace są niezgodne z ustawą, która przewiduje o wiele wyższe uposażenia, to się je jeszcze obniża i ogranicza możliwości dorabiania. Nie jestem za dorabianiem, ale jestem za godziwym życiem.

Alexis de Tocqueville pisał, że wybitni mogą być tylko ludzie, którzy mają dość wolnego czasu, inteligencji i pieniędzy, żeby swobodnie myśleć. Inteligencja nie jest zależna od władz państwowych, natomiast pieniądze są. Nie da się sensownie myśleć, kiedy ma się na głowie, jak przetrwać do pierwszego. Uczony to taki dziwny zawód, któremu społeczeństwo płaci za myślenie i za uczenie. Wbrew pozorom jedno jest z drugim bardzo ściśle związane. Im mniej myślimy, tym gorzej uczymy. Pogląd Tocqueville’a powtarzało wielu myślicieli, ale dzisiaj jest on przez liberalną administrację niechętnie słuchany.

Niechęć ta wynika z domniemanej podejrzliwości społeczeństwa wobec wszelkich odmian elitaryzmu. Otóż prawdziwy uczony tym się różni od pracownika poczty (bez obrazy), że jest to rzadki ptak, czyli z natury rzeczy członek elity. Jeżeli nie stworzy mu się odpowiednich warunków, umrze, zginie lub roztrwoni tę tajemniczą rzecz, jaką jest talent. O to doprawdy bardzo łatwo.

Reklama

Od pewnego czasu cała Europa nie szanuje swoich uczonych i nie bez powodu staje się kontynentem bez innowacji i bez ducha. Ten proces będzie się pogłębiał, skoro nie chcemy jednoznacznie uznać pewnych ograniczonych form elitaryzmu. Demokracja, równość i sprawiedliwość powinny rządzić większością naszego życia publicznego, ale los czy Pan Bóg talentów równo nie rozdaje. Nie ma potrzeby specjalnie chuchać na te talenty, bo człowiek naprawdę zdolny sam to wie i sam da sobie radę. Trzeba jednak stwarzać mu minimalne szanse, a co najmniej nie utrudniać życia.

Paradoksem jest, że w znacznie bardziej zdemokratyzowanej Ameryce elitaryzm w zakresie uczelni i doceniania intelektualnych talentów jest w pełni rozwinięty, a w Europie – ojczyźnie uniwersytetu – ulega zanikowi. Pewną rolę odgrywają w tym wszystkim liczby: im więcej studentów, tym gorsza jakość nauczających. Ale wciąż profesor cieszy się wyjątkowym szacunkiem społecznym (jak pokazują badania opinii publicznej). Tylko dlatego, że jego zarobki nie są publicznie znane. Możemy narzekać na młodzież, na szkoły, na system edukacji, ale to wszystko jest bez sensu dopóty, dopóki nie potrafimy docenić, uszanować i odpowiednio opłacić ludzi wybitnych. Sami skazujemy się na degradację, zresztą wzorem wielu innych państw europejskich. Proszę tylko potem nie narzekać na poziom polskich osiągnięć naukowych, szczególnie w humanistyce. Zagoniony profesor nie jest profesorem, tylko wyrobnikiem. Jeśli takich chcecie, to takich będziecie mieli