„Wielkim błędem współczesnego modelu wychowawczego jest tyrania optymizmu, tyrania udawania, że wszystko będzie okay – tylko się starajcie i uczcie pilnie! Prawdziwa komedia ludzka... Masz odnosić sukcesy! – żądają od ucznia rodzice, którzy sami sukcesów nie odnoszą. Masz odnosić sukcesy! – żądają od ucznia nauczyciele, rozwiedzeni, samotni, sfrustrowani, bez forsy, złamani, upokarzani przez rodziców (którzy płacą, więc żądają...) i dyrektorów (na szczęście nie wszystkich...), którzy żelazną ręką muszą walczyć o dochody szkoły. I widmo sukcesu unosi się nad dzisiejszą szkołą jak uśmiechnięty wampir” – te słowa sprzed ponad 10 lat Stefana Chwina, profesora Uniwersytetu Gdańskiego, były prawdziwym wstrząsem dla wyznawców bożka sukcesu. Jakby dał im w pysk, obnażając bezsens ich wiary, że wszyscy mogą wszystko, że wystarczy tylko naprawdę chcieć, by móc. Gorzką analizę profesora przetłumaczono na wiele języków, bo prawda z niej bijąca była ponadkulturowa.
Minęła dekada. Świat przeżył zamach na nowojorski World Trade Center, który pozbawił ludzkość poczucia bezpieczeństwa, globalny kryzys finansowy, który pokazał fałsz świata opętanego niepohamowanym konsumpcjonizmem, a smartfony ze stałym dostępem do nieprzebranych zasobów internetu, gdzie na portalach społecznościowych nic nie da się przemilczeć i w kwadrans odkrywa się wszelkie tajemnice, trafiły w ręce miliarda ludzi. I nic nas to nie nauczyło. Wydaje się, że sytuacja jest jeszcze gorsza. Tyrania optymizmu zamieniła się w terror sukcesu.
Kodowanie przymusem jego osiągnięcia zaczyna się już w brzuchu matek. Ciężarne muszą słuchać kojącej muzyki, by płód lepiej zasypiał. Albo dynamicznej, by lepiej się rozwijał. Stosy poradników i poranne śniadaniowe programy telewizyjne przekonują o jedynie słusznych dietach, ćwiczeniach i treningach osobowości ku przyszłemu dobru nienarodzonego jeszcze dziecka. Pobudzanie intelektu matki ma przecież zbawienny wpływ na synapsy tworzącego się życia, a konsumowanie egzotycznych owoców i sałatek z molekularnej kuchni fusion zapewnia trwałe wzmocnienie ich organizmów. Wszystko dla dobra dziecka, dla jego świetlanej przyszłości. Po porodzie przemysł pogardy dla zdrowego rozsądku nabiera rozpędu i staje się kołem zamachowym sensu istnienia. Przedszkola z językiem francuskim, tenisem i sztuką układania kwiatów są konieczną inwestycją, a kogo na to nie stać, kto nie może temu sprostać, niech żyje z piętnem wyrodnego ojca, niekochającej matki, bezrozumnych nieudaczników niedbających o swoje potomstwo.
Lecz nie traćmy czasu na marności społecznych dołów. Wszak trzeba sięgać po sukces, a ci, którzy tego nie rozumieją, niech sczezną w niepamięci mass mediów. W szkołach i na zajęciach pozalekcyjnych młodych adeptów sztuki chwytania bogactwa dzień w dzień, miesiąc w miesiąc systematycznie się tresuje, że muszą się uczyć, bo wiedza jest kluczem do szczęścia. Im więcej poznają wzorów matematycznych, im głębiej sięgną w historyczne zawiłości, im sprawniej zaczną się posługiwać językami innych nacji, tym więcej mieć będą i bogatszymi się staną. Z biegiem szczenięcych lat i bijącym licznikiem na karku każda dodatkowa umiejętność, którą zdobędą w kolejnych klasach, na kursach i stażach, stanie się kolejnym narzędziem do osiągnięcia wymarzonego sukcesu.
Reklama
Wszelki głos wątpliwości, myśl zastanowienia, nawet tylko pytanie są odbierane jako postawa zaścianku, kłody rzuconej pod nogi dążącym ku potędze. Wszechwładny mit sukcesu jako celu życia nie pozwala na takie chwile słabości. Gdy zdrowy rozsądek mówi stop, tym gorzej dla rozsądku. Kto wątpi, odpada. Szczurzy wyścig wygrają tylko pędzący. Wszak trzeba sięgać po sukces.
Profesor Chwin ostrzegał, że w społeczeństwie wolnorynkowym sukces zależy od jednostki tylko w pewnym stopniu. „Rynek pracy kurczy się, a nie rozszerza (m.in. na skutek gwałtownego rozwoju nowoczesnych technologii). Większość dobrych miejsc, które w społecznym odczuciu uchodzą za symbol kariery zawodowej, jest już zajęta i będzie zajęta w przyszłości. Spora część młodych ludzi, którzy teraz uczą się i studiują, pójdzie na zasiłek albo do końca życia będzie żyć z nieciekawych zajęć, tak jak to się dzieje z większością ludzi na Wschodzie i na Zachodzie, którzy – powiedzmy jasno – ledwo wiążą koniec z końcem” – oceniał.
Wystarczy się rozejrzeć, spojrzeć na najbliższych, sąsiadów, kolegów w pracy, by przekonać się, że ta bolesna przepowiednia potwierdza się na każdym kroku. Jednak zgodnie wszyscy udajemy, że prawdy tej nie widzimy, nieustannie tęskniąc do obiecanego nam sukcesu i powtarzając jak mantra, że cel ten jest osiągalny, jeśli tylko naprawdę się go chce osiągnąć. I chcemy, i sięgamy, a on, jakby nie rozumiał nowego porządku, wciąż uporczywie pozostaje poza zasięgiem.

Zagubieni w pędzie

Sukces jest wartością niemierzalną, a nam pomieszały się dwa porządki. Poziom życia z jakością życia. Ten pierwszy określają wartości materialne, więc chcemy coraz więcej i więcej, wciąż porównując się z innymi. Ile my mamy, jakie stanowisko piastujemy, a ile mają i kim są inni. I jak mamy więcej, dopiero wtedy odczuwamy satysfakcję z poczucia zamożności. Jednak tylko chwilową, bo przecież zawsze będą jacyś bogatsi od nas – zauważa prof. Joanna Moczydłowska z Uczelni Łazarskiego w Warszawie. Po drodze umknął nam gdzieś ten drugi porządek – jakość życia, która dotyczy sfery niematerialnej, systemu wartości niezależnych od stanu konta i wysokości stołka. – Zagubiliśmy się, utożsamiając poziom życia z jego jakością. A tu stawianie znaku równości jest nieporozumieniem – tłumaczy psycholog.
Owo zagubienie to skutek przesiąknięcia kulturą nastawioną na – jak to określił Stefan Chwin – edukację dla sukcesu, która uczy żyć w kłamstwie, każe udawać człowieka sukcesu i zmusza do wstydu z życia niespełnionego, bo przecież brak sukcesu kompromituje.
Na przełomie XIX i XX wieku niemiecki socjolog Max Weber mówił o postępującej racjonalizacji zachodniej cywilizacji. Przekonywał, że niektóre wartości etyki protestanckiej wzmacniają zasady porządku kapitalistycznego. To m.in. miało być źródłem ekonomicznej przewagi krajów protestanckich nad katolickimi. Jego „odczarowywanie świata”, czyli proces stopniowego zanikania pierwiastka magicznego i nadprzyrodzonego w myśleniu, najwyraźniej trwale przeniknęło do naszych słowiańskich dusz. Stopniowo rezygnując z ułańskiej fantazji, zaczęliśmy myśleć zadaniowo, w kategoriach środek – cel, próbując ubrać swoje poczynania w zachodnią zimną racjonalność. – Z tym że kiedyś było wiadomo, co jest pożądanym stylem życia. Był pewien schemat, który dziś nie jest już tak oczywisty. Media, reklama, politycy, cały świat powtarzają nam nieustannie, że możemy wszystko. Wyjechać na koniec świata albo zrobić karierę od pucybuta do milionera. Praktyka nie jest jednak tak celowo racjonalna. Nauka angielskiego wcale nie musi nam się przydać w przyszłości – podkreśla dr Ewa Kopczyńska z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.
A jednak traktujemy siebie i nasze dzieci jak fundusz inwestycyjny, bezpodstawnie wierząc, że gdy dziś włożymy, za 20 lat wyjmiemy z dużym procentem. Każemy więc dzieciom uczyć się języków, chodzić na karate, jeździć konno, sami nie wiedząc tak naprawdę, czego od nich chcemy. Imperatyw sukcesu, zdefiniowanego jako sens życia, jest mirażem, zawsze stanem przyszłym, nieosiągalnym, nigdy niespełnialnym. A ciągłego pozostawania w pędzie ku nieosiągalnemu, niewiadomemu, nie da się w żaden sposób zracjonalizować. – Żyjemy w mobilnej rzeczywistości, w której niewiele da się przewidzieć, jak np. nie da się przewidzieć kryzysu finansowego. Wielu rzeczy w swoim życiu nie kontrolujemy, tylko chcemy wierzyć, że jest inaczej, stawiając sobie za cel osiągnięcie sukcesu. Wtedy wierzymy, że panujemy nad sobą – dodaje socjolog z krakowskiej uczelni.
Jeszcze kilkanaście lat temu ten oszalały pęd hamowała religia, dając własne odpowiedzi na pytania o sens życia. Lecz teraz pogłębia się laicyzacja. Dodajmy do tego kryzys rodziny i fatalny system edukacji, w którym lekceważy się aspekt wychowawczy. Młodzi ludzie bombardowani są reklamami, które zewsząd nieustannie szepczą: jesteś tego wart, możesz to mieć, należy ci się. Dorośli, zagonieni w zarabianiu pieniędzy na spłatę kredytów, przestali być dla młodych oparciem, ostoją sensu, jak katarynki powtarzając za przemiłym głosem celebryty w telewizorze: jesteś wyjątkowy, świat należy do ciebie, wystarczy tylko sięgnąć. Przy tak rozbudzonych potrzebach i nadziejach na ich spełnienie zderzenie z nędzą rzeczywistości jest naprawdę bolesne.
– Nikt nie uczy młodzieży, jak radzić sobie ze stresem, z problemami, frustracją. A przecież życie to często kopanie się z koniem, trudne doświadczanie własnych słabości – nie pozostawia złudzeń prof. Joanna Moczydłowska. Systemowe przekonywanie całego społeczeństwa, że wszyscy są równi i mają takie same szanse, przy jednoczesnym budowaniu ich silnej wiary w to, że człowiek sukcesu to człowiek szczęśliwy, ma zwykle katastrofalne skutki dla psychiki. – Równość to fikcja. Są ludzie bardziej i mniej zdolni, inteligentni i ci niezbyt lotni. Zawładnęła nami amerykanizacja oczekiwań, że każdy może wszystko, sekciarskie napakowanie energią, pusta wiedza z tanich poradników, jak być szczęśliwym, jak odkryć w sobie olbrzyma – podsumowuje psycholog.
I przypomina, że 20 lat temu do szkół kończących się maturą szło 20–30 proc. uczniów po podstawówce. Dziś wskaźnik ten sięgnął 87 proc. – Tak nagle nam przybyło inteligentnej, zdolnej młodzieży? Oczywiście, że nie. Nastąpił gigantyczny przyrost ludzi z wyższym wykształceniem, lecz zbyt często bez oczekiwanych przez pracodawców zdolności, umiejętności i pasji. W efekcie w Warszawie mamy dziś chyba najlepiej wykształconą kadrę kelnersko-barmańską: obsługują nas absolwenci europeistyki, politologii, filologii, pedagogiki – mówi prof. Joanna Moczydłowska.
Uczelnie się promują, chwaląc, że wysoki odsetek ich absolwentów ma pracę. Pytanie: jaką? Czy zgodną z rozbudzonymi w trakcie studiów aspiracjami? Niestety, najczęściej taką, która jest źródłem frustracji i chronicznego poczucia niespełnienia. Studia jako gwarancja osiągnięcia sukcesu to mit. Kłamstwo powtarzane z iście orwellowskim zadęciem. Zdobycie uczelnianego papierka nie daje już żadnej pewności przyszłych profitów, tak jak znajomość języków obcych czy umiejętność programowania. Pracy jest coraz mniej i będzie jej jeszcze mniej, bo rozwój i nowoczesność oznaczają również zastępowanie ludzi maszynami. Konsumpcja zaś jest wartością skończoną i nie zmieni tego sztab marketingowców z całego świata. Ile możemy mieć rocznie aparatów telefonicznych, jak duże telewizory, iloma samochodami da się jeździć jednocześnie? Kilometr plaży na zawsze pozostanie kilometrem plaży i może pomieści 10, ale nie 100 wypożyczalni skuterów wodnych czy 200 barów z kebabami. Dla wszystkich nie wystarczy miejsca, tym bardziej że pracować mamy coraz dłużej i dłużej, i młodsze pokolenia będą musiały chyba zacząć truć swoich dziadków, by przejąć rodzinne interesy. – Nieustająca presja rozwoju, uznająca stabilizację za cofanie się i porażkę, ma niszczycielską moc. Czynniki społeczne, w tym promowane wartości, kontekst kulturowy, oczekiwania i naciski społeczeństwa wobec jednostki, mają niewątpliwy wpływ na nasze zdrowie psychiczne. Mogą przyczyniać się do zaburzeń i depresji– ostrzega dr Ewa Kopczyńska.
Znany angielski dramaturg, autor powieści psychologicznych Henry Graham Greene po entuzjastycznym przyjęciu jego nowej sztuki „The Living Room” w 1953 r. prosił, by nie nazywać go człowiekiem sukcesu. – Nie znam takich ludzi. Sukces to samooszukiwanie – mawiał. Młodość dziś szybko dojrzewa, więc i szybciej odczuwa niespełnienie. Nienauczona walczyć ze stresem, z wizją zbliżającej się porażki, którą utożsamia z własną słabością – przecież wszyscy są ponoć równi i każdego stać na wszystko – popada we frustrację. – To niebezpieczny stan. Takie zaburzenia mogą doprowadzić do agresji i zaczną się przewroty społeczne – analizuje dr Aleksandra Piotrowska z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego.

Tykająca bomba

Z diagnozy zdrowia psychicznego Polaków – według raportu EZOP (Epidemiologia Zaburzeń Psychiatrycznych i Dostępność Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej) z 2012 r. – wynika, że 2,5 mln osób cierpi na zaburzenia lękowe, a prawie milion ma zaburzenia afektywne (depresje czy manie). Ponad trzy miliony ma poważny problem alkoholowy, kolejny milion bierze narkotyki. Eksperci szacują, że już co czwarty Polak w wieku produkcyjnym nie daje rady sprostać oczekiwaniom otoczenia. Co gorsza, psychiatrzy obserwują wręcz lawinowy wzrost zachorowań, przypadków lekomanii i uzależnień od środków psychotropowych. Zaledwie w ciągu kilku ostatnich lat odnotowano kilkusetprocentowy przyrost liczby ataków psychotycznych, będących efektem źle zażytych leków, często połączonych z alkoholem. Koncerny farmaceutyczne nie nadążają z produkcją antydepresantów i środków przeciwbólowych. Specjaliści z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego mówią nawet o 85 proc. pracowników, którzy czują wypalenie zawodowe. To tykająca bomba, tym bardziej niebezpieczna, że wciąż niewielu chorych zgłasza się po profesjonalną pomoc.
Tu wracamy do początku problemu – otaczająca nas kultura i wmówiony imperatyw sukcesu nie pozwalają przyznać się do niespełnienia, porażki, poddania się. Sparaliżowani strachem przestaliśmy więc spoglądać w siebie, zrezygnowaliśmy z czasu na refleksję, odrobiny wyhamowania, nie zatrzymujemy się już na kamieniu, by – jak to określa prof. Joanna Moczydłowska – poczekać, aż dogoni nas nasza dusza. Jeśli nawet wyrwiemy chwilę na urlop, tuż po wyjściu z auta czy samolotu szukamy WiFi, by połączyć się z Facebookiem, wrzucić fotkę: patrzcie, gdzie jestem, albo odebrać zaległe e-maile. Gonitwa na porównania nie ustaje. – W rzeczywistości świat jest bardzo prosty, potrzebujemy znacznie mniej, niż nam się wydaje. Mnożąc przedmioty, nie mnożymy szczęścia – przekonuje wykładowca Uczelni Łazarskiego.
Fatalny stan psychiczny polskiego społeczeństwa to tylko malutka oznaka zbliżającej się katastrofy. Dużo większą obserwujemy codziennie w telewizyjnych wiadomościach, gdzie coraz częściej widać płonące przedmieścia bogatych stolic i wściekłe tłumy żądające zmian. Doktor Piotrowska zwraca uwagę, że żyjemy w czasach nieprzewidywalnych. Nigdy bowiem wcześniej tak wielu ludzi nie miało dostępu do tak szybkiej i szerokiej informacji. Epoka internetu w połączeniu ze smartfonami pozwala błyskawicznie zorganizować się całym społecznościom. Terror sukcesu zawitał tymczasem na półkulę południową, budząc apetyty społeczeństw od wieków biednych i wyzyskiwanych. Podnieśli zakurzone głowy i głośno zaczęli pytać, dlaczego także oni nie mogą być bogaci.
– Ludzie z półkul południowych włączyli się do polityki roszczeń. Nie zamierzają już żyć, w nieskończoność przeżywając porażki. Też chcą uczestniczyć w sukcesie – stwierdza dr Piotrowska z Uniwersytetu Warszawskiego. A to już nie tykająca bomba, ale prawdziwy tykający nuklearny arsenał.