A jednocześnie tę przestępczość ograniczyło. Tak przynajmniej wynika z pracy opublikowanej przez Guida De Blasio i Carla Menona z Banca D’Italia (włoskiego banku centralnego). Analizując dane statystyczne z różnych miast i regionów Italii, autorzy pokazali, że każdy 1-proc. spadek aktywności ekonomicznej pociąga za sobą wzrost liczby kradzieży o 0,6 proc., a wymuszeń – nawet o 1 proc. Jednocześnie zauważyli, że ta prawidłowość dotyczy tylko najprostszych przestępstw. Bo już rozboje (według autorów pracy należą one do bardziej wyrafinowanych kradzieży) wcale nie stały się częstsze.

Jeszcze ciekawiej jest z przestępstwami nieekonomicznymi, jak choćby z morderstwami, zamachami czy występkami na tle seksualnym. Ich liczba w okresie gospodarczej dekoniunktury na Półwyspie Apenińskim się zmniejszyła. Skoro mówimy o włoskich badaniach nad gospodarką i przestępczością, w tej historii nie może zabraknąć mafii. Badaczom wyszło, że w tych rejonach, gdzie zorganizowany półświatek ma najwięcej do powiedzenia, negatywny wpływ kryzysu na liczbę przestępstw został niemal zniwelowany. Kampania, Sycylia, Kalabria, Puglia – wszędzie tam w interesującym nas okresie nie wzrosła nawet liczba najprostszych przestępstw ekonomicznych typu kradzieże czy wymuszenia. I to mimo że te rejony Włoch należą do znacznie biedniejszych od reszty kraju.

>>> Polecamy: Przestępczość w UE: oto państwa, w których dochodzi do największej liczby przestępstw

Wyjaśnienie tego stanu rzeczy zaproponowane przez De Blasio i Menona jest intrygujące. Kamorra czy ’ndrangheta to przecież w swoich rewirach faktyczni monopoliści w uprawianiu przestępczości. W obawie przed wyschnięciem źródeł dochodu (ach, ten kryzys) monopoliści skorzystali ze swojej najważniejszej broni (oczywiście najważniejszej z punktu widzenia ekonomii) i podnieśli barierę wejścia na rynek. W związku z tym nawet tym najbardziej zdeterminowanym nie opłacało się schodzić na drogę występku. Mogliby tego po prostu... nie przeżyć.

Reklama

W tym temacie warto zwrócić uwagę na jeszcze inną pracę. Tym razem napisaną pod kierunkiem Jasona Lindo z Texas A&M University. Jej autorzy próbowali z kolei odpowiedzieć na pytanie, czy wzrost bezrobocia faktycznie powoduje więcej rodzinnych dramatów, takich jak np. przemoc wobec dzieci. Z ich analizy (opartej na statystykach z Kalifornii z lat 1996–2009) wynika, że niekoniecznie. I wcale nie jest tak, jak nakazywałaby sądzić intuicja, że im więcej bezrobotnych, tym więcej przypadków znęcania się. Dlaczego? Okazuje się, że zwolnienia to nie tylko więcej stresu dla rodzica. To również więcej czasu, który ten rodzic spędza z dzieckiem. A więc więcej zrozumienia i mniej przemocy. Tak przynajmniej uważa zespół Jasona Lindo. Na sprawę można spojrzeć z jeszcze jednej perspektywy.

Kanadyjski psycholog Bill Gardner, komentując te wyniki, zauważa kwaśno: „Wyższe bezrobocie to oznaka recesji, recesja to zazwyczaj czas budżetowych oszczędności. Może więc spadająca liczba przypadków znęcania się nad dziećmi jest tylko złudzeniem? Polegającym na tym, że służby socjalne odkrywają i raportują mniej takich przypadków”. Nie chodzi tu oczywiście o to, by jednoznacznie rozstrzygnąć, kto ma rację. Warto raczej dostrzec mnogość wniosków i interpretacji tego niezwykle złożonego zjawiska, jakim jest kryzys. Kryzys, który – dodajmy – jeszcze nam długo potowarzyszy.