Wielkie pieniądze – 50 mld zł, czyli ponad 3 proc. PKB rocznie. I 50 różnych strumieni, którymi te środki płyną od ośmiu różnych instytucji. Wszystko po to, aby rodziło się więcej Polaków. Ale się nie rodzi.

Najwyższa Izba Kontroli w swoim najnowszym raporcie wyszczególnił 50 strumieni, którymi budżetowe środki płyną na szeroko pojętą politykę prorodzinną – obejmują one wsparcie zarówno dla dzieci, jak i dla rodziców, od okresu ciąży aż do wejścia potomstwa na rynek pracy. Paleta tych działań jest bardzo szeroka. Zaczyna się od programów profilaktycznych NFZ i opieki medycznej nad kobietami ciężarnymi, poprzez urlopy macierzyńskie i wychowawcze, a kończy na stypendiach dla studentów.

Do tego dochodzą oddzielne działania samorządów, np. karta dużej rodziny. Rząd rozbudowuje różne formy opieki nad małymi dziećmi, co ma umożliwić rodzicom łączenie pracy z opieką. Na pozór wszystko wygląda dobrze. Niestety – twierdzi NIK – problem w tym, że system działa nieefektywnie. I zmiany zachodzące w polityce prorodzinnej nie przekładają się na przekonanie Polaków, że warto mieć dzieci.

Istniejące mechanizmy są często źle adresowane. Dobitnym przykładem są ulgi na dziecko. Jak wykazały analizy przeprowadzone dla Kancelarii Prezydenta, w pełni korzysta z nich 76 proc. rodzin z jednym dzieckiem, 68 proc. z dwojgiem i już tylko 31 proc. tych wychowujących troje lub więcej dzieci. Tak więc ów mechanizm nie działa w przypadku tych, którzy potrzebują największej pomocy. Ulgi to niejedyny przykład złego adresowania pomocy. – Inny to becikowe. I wspomaganie ma - tek samotnie wychowujących dzieci, których samotność jest fikcyjna – wylicza prof. Marek Okólski, demograf z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Warszawskiego.

Innym problemem jest brak dokładnej informacji na temat skuteczności i efektów działań poszczególnych narzędzi polityki prorodzinnej. Powinniśmy wiedzieć nie tylko, ile pieniędzy przeznaczane jest na nie z budżetu, ale także do kogo trafiają i jakie przynoszą efekty. Weźmy np. zasiłki rodzinne. – Resort pracy podaje dane dotyczące wypłacanych sum, mniej wiemy o tym, jakie rodziny je otrzymały, ile dzieci jest w tych rodzinach etc. – tłumaczy prof. Irena Kotowska, demograf z SGH.

Reklama

Dokładnych informacji nie ma także na temat urlopów ojcowskich czy wychowawczych. Polityka prorodzinna jest nieskoordynowana i niespójna. System opieki nad dziećmi w żłobkach i przedszkolach dopiero zaczął się rozwijać, a sytuacja na rynku pracy jest trudna. Dlatego ludzie zwlekają z decyzją o zostaniu rodzicem. – Jeśli nie będą mieli stabilnej pracy, to dzieci nie będzie. I te rosnące nakłady na żłobki okażą się nietrafioną inwestycją – zauważa prof. Marek Okólski.

W takich warunkach nie mamy co marzyć o powrocie do pełnej zastępowalności pokoleń. Dziś głównym celem polityki demograficznej rządu powinien być wzrost wskaźnika dzietności. Inaczej demograficzna pułapka za - trzaśnie się w piorunującym tempie. Prognozy wskazują, że do 2060 r. ubędzie nas siedem milionów. W ten sposób wrócimy do liczebności Pol - ski z 1960 r. To oznaczałoby, że w perspektywie stu lat nie dość, że ludność się nie zwiększy, to jeszcze drama - tycznie zmieni się struktura społeczna. W 1960 r. było 7 mln dzieci w wieku do 10 lat i 200 tys. osób powyżej 80. roku życia. W 2060 r. dzieci będzie zaledwie 2 mln, a osób powyżej 80. roku życia – 4 mln.

>>> Polecamy też artykuł o wydłużającym się w ekspresowym tempie życiu Polaków.