Leszek Kołakowski w eseju zatytułowanym „Szukanie barbarzyńcy” zastanawiał się, co jest szczególnie i wyjątkowo europejskie, i doszedł do wniosku, że to trwająca przez dwadzieścia pięć wieków zdolność do autokrytyki i naprawy.

Rzeczywiście jest to cecha duchowości europejskiej, ale i europejskiego życia politycznego. Autokrytykę tę formułowała dziedzina ludzkiej myśli również specyficzna dla Europy i tylko Europy, a mianowicie filozofia. Filozofia w Europie rozwijała się przez owe dwadzieścia pięć stuleci i – co ciekawe – tylko w Europie. Nawet w Stanach Zjednoczonych filozofia naprawdę pojawiła się dopiero w latach 30. XX w., kiedy uciekający przez nazizmem myśliciele zaczęli być zatrudniani na uniwersytetach. A i do dzisiaj filozofia klasyczna, od Platona przez niemiecki idealizm po fenomenologię, jest w Ameryce raczej na marginesie. Filozofia zatem stanowiła i stanowi – o ile kultura europejska jeszcze istnieje – jej wyróżniającą cechę. Nieustanne zadawanie pytań, na które nigdy nie ma ostatecznych odpowiedzi, ale pojawiają się wciąż nowe – niekoniecznie lepsze, ale inne, należy do sedna kultury europejskiej.

>>> Czytaj też: Erasmus+: od dziś są nowe możliwości wyjazdu za granicę

Gdyby – a nieco próżne to rozważania – zastanawiać się, co stanowiło o sile tej kultury, odpowiedziałbym bez wahania, że filozofia i jej rozmaite konsekwencje: literackie, artystyczne, społeczne i polityczne, a nawet ekonomiczne, bo Adam Smith był przede wszystkim filozofem rozważającym ideę dobrego społeczeństwa, a tylko przy okazji ekonomistą. I oto w pierwszych dekadach XXI w. Europa, która słabnie pod wszystkimi względami, nie chce nawet wspierać swojego autentycznego dorobku, czyli filozofii. Z takiego sposobu myślenia, myślenia wyłącznie technicznego, bierze się kolosalny problem z filozofią w Polsce, z którym ostatnio mamy do czynienia. Początek zamykania studiów filozofii na uniwersytetach uzasadnia się brakiem kandydatów, ale dlaczego nie ma kandydatów? Musimy zastanowić się nad sensem i naturą działania uniwersytetów. Pisałem już o tym, że de facto mamy wiele policealnych szkół wyższych i niewiele uniwersytetów (DGP 188/2013). Często słyszymy lamenty, że polskie uniwersytety są tak daleko na wszystkich listach znakomitych światowych uczelni.

Reklama

Całkowicie się łudzimy, jeżeli myślimy, że uda się ten stan poprawić bez elitaryzmu w nauczaniu wyższym i bez filozofii. Popełnione zostały poważne błędy, tym razem nie przez władze edukacyjne, ale przez same uczelnie wyższe i środowisko filozofów. Otóż filozofia nie jest taką samą dziedziną nauczania jak na przykład literatura polska i jest, zawsze była, elitarnym gatunkiem wiedzy. W Europie w ostatnich dekadach, a w konsekwencji i w Ameryce, pojawiły się tysiące wyrobników filozofii, którzy analizują Tomasza Hobbesa czy Johna Locke’a do upadłego i odpowiednio uczą młodzież. Uczą egzegezy tekstów filozoficznych, historii filozofii, ale nie filozofii, bo nie są filozofami. Na skutek tych przemian filozofia stała się dla wielu młodych ludzi śmiertelnie nudna. Bo przecież jest różnica między pytaniem, co Rousseau zapożyczył od Locke’a, a pytaniami o sens życia czy też dociekaniem, jaki jest ontologiczny status zła na tym świecie.

>>> Czytaj też: Hiszpańskie media o edukacji: "Bierzcie przykład z Polski"

Trzeba więc, zanim wyciągnie się wnioski i spróbuje zmienić stan obecny, uznać, że filozofia uniwersytecka ma się dzisiaj kiepsko pod względem jakości i polskie uniwersytety są w tym zakresie w identycznej sytuacji jak europejskie czy – w znacznie mniejszym stopniu – amerykańskie. Jeżeli bez filozofii nie ma naszej kultury, to musimy jakoś zaradzić złu, a nie rozwiązać sprawę przez mechaniczne zamykanie studiów, bo brak chętnych. Zapewne nie jest konieczne, by filozofia była nauczana powszechnie, chociaż jej elementy, a zwłaszcza logika, powinny być obowiązkowe w liceach. Jednak jak wynika z tradycji rozmyślań filozoficznych, podejmowali je z reguły ludzie już dobrze wykształceni. Zaś z własnych doświadczeń wiem, że ja i moi koledzy, a potem moje dzieci i studenci z reguły studiowali filozofię jako drugi przedmiot lub równolegle z innymi studiami (sam kończyłem poza filozofią socjologię).

I tak jest w porządku, gdyż filozofia to przedmiot refleksji dla umysłu dojrzałego, a co najmniej wyćwiczonego. Innymi słowy filozofia rzeczywiście nie musi być nauczana jako pełny kierunek studiów w policealnych szkołach wyższych. Powinna być – tak jak zawsze była obok matematyki – królową nauk na uniwersytetach z prawdziwego zdarzenia. Na takich uniwersytetach powinny natychmiast zostać zniesione wszystkie bariery – przede wszystkim finansowe – które nie pozwalają studentom łączyć dwu czy więcej kierunków studiów. Sens prawdziwego studiowania polega bowiem na tym, że młody człowiek wybiera to, co go interesuje, a nie to, co będzie mu przydatne w życiu praktycznym i w postępach kariery w korporacji, w której się zatrudni. Za słusznie minionych czasów mogłem nie tylko studiować filozofię i socjologię, lecz także chodzić na seminarium profesora Jana Kotta czy do Instytutu Badań Literackich na poranne seminarium profesora Kazimierza Wyki. Tylko prowadzący musieli się zgodzić. Nie musiałem nikogo więcej pytać o zgodę, a tym bardziej ani grosza dodatkowo płacić. Obecny system nauczania obowiązujący we wszystkich polskich (i europejskich) szkołach wyższych praktycznie uniemożliwia takie swobodne dobieranie mistrzów i przedmiotów. Student ewaluuje nauczającego oraz student ma mieć efekty kształcenia po ukończeniu danego przedmiotu.

A jak to się nie mieści w programie, to niech student ograniczy swoje ambicje. Student ma być potem przydatny dla społeczeństwa jako człowiek posiadający wiedzę innowacyjną i wdrożeniową. Sęk w tym, że filozofia żadnego z tych warunków nie spełnia. Ale wkrótce podobnie może się, w konsekwencji upadku studiów filozoficznych, zdarzyć z historią sztuki, historią polityczną czy też etnografią lub nawet dziennikarstwem. Nie byłoby tragedii, gdyby nie to, że brak wykształcenia filozoficznego jest uderzający nie tylko w wypowiedziach polityków czy publicystów, lecz także specjalistów z wielu dziedzin. Nie byłoby tragedii, gdyby nie to, że powszechnie słowo „filozofia” jest nadużywane w takich sformułowaniach jak „moja filozofia” – co nic nie znaczy, lub jak ostatnio słyszałem, „filozofia rozkładu kolejowego”, co nie tylko jest bzdurą, ale też formą deprawacji królowej nauk. A zatem jedyna nadzieja w elitaryzmie. Wiem naturalnie, że rad filozofów nigdy nikt nie słuchał, a ambicje niektórych spośród nich bywały przesadne, jednak wcześniej czy później prawdziwa bezinteresowność filozofii okazywała się zbawienna dla kultury. Filozofia zresztą przyjmuje najróżniejsze postaci; filozofami byli i Kant, i Freud, i Słowacki, i W.H. Auden. Ponadto w czasach nieuchronnej sekularyzacji filozofia podejmować powinna podstawowe pytania, na jakie odpowiadała – i czasem jeszcze próbuje odpowiedzieć – teologia. Tyle że są to wszystko sprawy, którymi przejmują się nieliczni, i w zupełności by wystarczyło, żeby nielicznym stworzyć takie możliwości studiowania, tego jednak bez otwartej i praktycznej akceptacji elitaryzmu edukacyjnego zrobić się nie da.

>>> Czytaj też: W szkołach brakuje programów wsparcia dla nauczania sześciolatków