Jedną z kluczowych spraw jest kwestia zastępowalności pokoleń i konsekwencji, jakie ma ona dla stabilności gospodarczej w dłuższym horyzoncie. Nie w perspektywie kilku czy kilkunastu lat, ale np. całej I połowy XXI wieku. I tu warto przypomnieć badania OECD, robione w horyzoncie 2060 r., które wskazują, że Polska jest w grupie trzech krajów o najgorszych perspektywach demograficznych, jeśli chodzi o możliwości podnoszenia konkurencyjności gospodarki. Razem z nami w tej grupie są Korea Południowa i Japonia. Tyle że to są kraje o znacznie wyższym poziomie rozwoju i wynikające z demografii niedobory mogą tam być kompensowane przez proces przejadania bogactwa.

Uwarunkowania demograficzne wynikające ze struktury wiekowej społeczeństwa w oczywisty sposób przekładają się na możliwości rozwoju gospodarczego. Społeczeństwo rozwojowe, młode szuka nowych rozwiązań, jest innowacyjne i gotowe inwestować w przyszłość. Tego nie da się powiedzieć o społeczeństwie geriatrycznym, w którym dominuje myślenie o zaspokojeniu potrzeb bieżących. Przeważa nastawienie na prostą konsumpcję, nie zaś na rozwój czy inwestycje – szczególnie takie, które miałyby dawać efekty w dłuższej perspektywie. Istniejące zasoby w gospodarce częściej będą przejadane niż inwestowane i pomnażane.

Z punktu widzenia prowadzenia dobrej polityki gospodarczej istotne jest to, ile i w jaki sposób wydaje się w Polsce na politykę rodzinną. Dziennik Gazeta Prawna podał niedawno szacunki mówiące, że jest to kwota rzędu 50 mld zł rocznie. Rozważaniom dotyczącym kosztów polityki prorodzinnej zawsze powinny towarzyszyć dwa pytania: czy te kwoty są wydawane w sposób efektywny, a także co by się stało, gdyby tę kwotę zwiększyć albo zmniejszyć? Jakie to ma wówczas skutki w obszarze solidarnościowej polityki społecznej, a jednocześnie nakierowanej trwałość procesów gospodarczych?
Warto jest przy tej okazji wspomnieć o problemie kosztów obciążających rodziców wychowujących dzieci, którzy z jednej strony ponoszą związane z tym znaczące koszty bezpośrednie (nierekompensowane przez państwo), a z drugiej – o wiele wyższe – koszty alternatywne. Ten drugi obszar kosztów polega na tym, że jeśli np. poświęca się czas (choć to tylko jeden z elementów) dzieciom, to nie jest on przeznaczany na rekreację (co pozwoliłoby być zdrowszym, sprawniejszym, bardziej wypoczętym), własną edukację i rozwój (co dawałoby szansę na lepszą pracę i wyższe zarobki w przyszłości) czy wprost na dodatkową pracę (nawet gdyby – w przypadku osób mniej zarabiających – miałaby to być praca nocnego stróża na parkingu).

I wreszcie, czy te koszty w przyszłości, gdy dzieci wyjdą już spod opieki rodziców, zostaną tym ostatnim w jakiś sposób zrekompensowane? Odpowiedź jest prosta: nie. Rodzice nie są beneficjentami inwestycji w dzieci. To prawda, dawniej było tak, że dorosłe dzieci przejmowały pełnię obowiązków związanych z rodzicami i perspektywą ich wyjścia z rynku pracy. Teraz te same dzieci są ciut inaczej odpowiedzialne, otóż nie bezpośrednio wobec samych rodziców, ale poprzez podatki i składki za całe poprzednie pokolenie. W efekcie w relatywnie większym stopniu dzieci, po osiągnięciu dorosłości, utrzymują na emeryturze nie swoich rodziców, ale osoby, które nie inwestowały w rodzinę, tylko w siebie.

Reklama

W teorii gier istnieją modele dotyczące skłonności do podejmowania ryzyka. Ma to zastosowanie do sytuacji rodziców rodzin wielodzietnych na rynku pracy. W rodzinach, szczególnie tych liczniejszych, jedna z dorosłych osób musi w większym stopniu nastawić się na dom, częściowo albo całkowicie rezygnując z pracy zawodowej. Tej zaś w większym stopniu poświęca się druga dorosła osoba. Zastanówmy się nad postawą tej drugiej osoby – ona stara się zwiększać nie tyle przychody, ile bezpieczeństwo przychodów. To ogranicza zasobność całej rodziny. Porównajmy to z sytuacją rodziny bez dzieci: jeśli oboje pracują, co jakiś czas jedno z nich może zagrać va banque – pójść do szefa po podwyżkę lub dodatkowe szkolenia, grożąc odejściem z pracy. W długim okresie ten mechanizm sprawia, że ci drudzy zwiększają dochody szybciej niż pierwsi.
Mówi się o tym, że trudno wyliczyć, ile rodzina daje państwu. Ale to jest możliwe. Przykładowo koszt utrzymania w domu dziecka przyjmijmy na poziomie 3,5 tys. zł miesięcznie (można znaleźć takie, gdzie przekracza 4 tys. zł, są i takie, gdzie jest to kwota poniżej 3 tys. zł, powyżej i poniżej to już skrajności). Z kolei koszty utrzymania dziecka w niezamożnej rodzinie, w której nie ponosi się kosztów rekreacji, kultury czy wakacji, to nawet mniej niż 500 zł. Tylko taka prosta różnica już mocno pokazuje, ile kapitału społecznego i ludzkiego państwo otrzymuje od tych gospodarstw domowych, w których wychowywane są dzieci. Wartość dodana może być jeszcze wyższa w przypadku, gdy oboje rodziców czynnie angażują się w dom oraz osiągają ponadprzeciętne dochody.

Wybór optymalnej polityki rodzinnej to istotna składową polityki gospodarczej państwa, które powinno bilansować swoje korzyści i koszty w długim okresie. Nakłady na optymalną politykę rodzinną państwa należy taktować jako inwestycję w kapitał ludzki.