Według badań firmy konsultingowej BIA/Kelsey koszty związane z sieciową tożsamością w 2017 r. wyniosą nawet 2,9 mld dol. I to tylko w USA. Nic dziwnego, że także w Polsce firmy i prawnicy zaczynają się specjalizować w czyszczeniu internetu z niepochlebnych informacji o swoich klientach.

– W branży żartuje się, że trupa najlepiej pochować na drugiej stronie – mówi Rafał Skarżyński specjalista e-commerce. Chodzi oczywiście o drugą stronę wyszukiwarki Google’a. Przytłaczająca większość internautów nie przeklikuje się poza 10 pierwszych wyników. Jeśli na pierwszej stronie nie znajdą tego, czego szukali, nie klikają dalej, tylko wpisują inną frazę. I właśnie na spychaniu niepochlebnych, obraźliwych, niewygodnych informacji na dalsze strony w wyszukiwarce zbudowany został cały biznes tzw. depozycjonowania.

– Z naszych usług korzystają nie tylko znani z okładek gazet biznesmeni, sportowcy i politycy, ale też deweloperzy, członkowie rad nadzorczych dużych korporacji czy właściciele firm produkcyjnych – mówi Dariusz Jurek, właściciel firmy Marketing System.

Benita Jakubowska-Antonowicz z firmy New Media zajmującej się waste data handling, czyli usuwaniem danych, a często całych tożsamości klientów z sieci – wylicza, że w ramach swojej działalności mają wydzielone trzy kategorie usług: usuwanie treści, w tym profili osób zmarłych, informacji obraźliwych, informacji nieaktualnych, szkolenia z przeciwdziałania agresji internetowej oraz przygotowywanie i weryfikacja dokumentów pod kątem formalnoprawnym.

Reklama

Pudrowanie reputacji w sieci – zwłaszcza w przypadku firmy, która ma coś za uszami – to żmudne i kosztowne zadanie. Nakład pracy, a co za tym idzie cena usługi zależy od tego, jakim echem rozniosła się afera, czy temat podchwyciły ogólnopolskie czy tylko branżowe media.

Inaczej postępuje się w przypadku, gdy negatywny wpis opublikował Gloger, inaczej zaś gdy sprawa nie wyszła poza dyskusję na forum. Gdy sprawa trafia do głównego nurtu, trudniej ją zatuszować. – Na wydatek rzędu 5–7 tys. miesięcznie – tyle średnio kosztuje opanowanie pierwszych 20 wyników wyszukiwania – mogą sobie pozwolić duzi gracze, albo ci, którym bardzo na tym zależy – przyznaje Skarżyński.

– Osoby prywatne płacą za każdy usunięty komentarz, firmy mają zazwyczaj abonamenty, w ramach których jest określona liczba treści usuwanych miesięcznie – tłumaczy Benita Jakubowska-Antonowicz. – Z założenia nie usuwamy opinii, a jedynie treści naruszające prawo i szkalujące osoby prywatne lub firmy. Jeśli już uda nam się osiągnąć stan, w którym treści nie ma, wówczas trzeba to jeszcze zgłosić do Google, by przestał dany tekst lub komentarz indeksować – dodaje.

Najłatwiejsze do usunięcia są treści dla klientów najgorsze, czyli wyzwiska, o podłożu erotycznym, rasistowskim, te, które obrażają ludzi ze względu na wygląd, preferencje seksualne, upośledzenie. Najtrudniej usuwa się te, które nie obrażają, a jedynie sugerują lub insynuują. Jednocześnie też takie treści potrafią najbardziej zniszczyć biznes.

Najprostszym sposobem usunięcia niepochlebnych informacji jest wysłanie żądania usunięcia wpisu, notki, zdjęcia do właściciela bądź administratora serwisu. Ale to rzadko przynosi rezultaty. Zwłaszcza jeśli nie wynajmiemy prawnika. Wówczas sięga się po depozycjonowanie. W odróżnieniu od pozycjonowania, czyli działań zmierzających do tego, by nasza strona wyświetlała się jak najwyżej w wynikach – depozycjonowanie prowadzi do zepchnięcia niepożądanych witryn poza pierwsze 10–20 wyników.

Przy czym jest to znacznie trudniejsze, bo w grę wchodzą strony, których nie jesteśmy właścicielem. Chwytów jest wiele, ale podzielić je można z grubsza na działania pozytywne, zaliczane do grupy White Hat SEO, oraz negatywne (Black Hat SEO). Do pierwszej grupy zalicza się promowanie pozytywnych treści i stron z pozytywnymi komentarzami, po to by wypchnąć niechciane strony. – Buduje się sieć blogów, publikacji, postów zawierających słowo kluczowe i pozycjonuje się je w celu wyparcia strony z negatywnym wpisem poza top 20 – tłumaczy Jurek. W efekcie internet zalewają farmy sztucznych treści, a na forach aż roi się od wpisów opłacanych szeptaczy.

Negatywne działania polegają zaś na obniżaniu w oczach Google’a wartości danej strony, np. za pomocą specjalnych programów publikowanie na niej linków z pornografią. Google indeksuje wtedy taką stronę jako podejrzaną. Jej pozycja w wynikach spada.

Depozycjonowanie wykorzystywane bywa także w celu zdyskredytowania kogoś. – Znany przykład ze słowem kłamca wpisanym w wyszukiwarkę bardzo jaskrawo pokazał, w jakim celu można to wykorzystać – tłumaczy Piotr Jaskółka z firmy Infinity. Po wpisaniu tego słowa na pierwszym miejscu wyświetla się klip z przemówieniem Donalda Tuska. Jaskółka przyznaje, że zapytania o możliwość wypromowania określonego, negatywnego artykułu związanego z politykiem przeciwnej opcji trafia się w jego firmie dość często. Odrzuca je, bo to działania nieetyczne. Ale nie wszyscy rezygnują.

Mimo iż usługi depozycjonowania oferują praktycznie wszystkie firmy specjalizujące się w marketingu internetowym, niespecjalnie się tym chwalą.

– To trochę wstydliwa usługa, niemal jak odzyskiwanie długów – przyznaje Paweł Ślusarczyk z firmy Venti. Ale zainteresowanie klientów rośnie. A sami czyściciele nie zdradzają konkretów o swoich klientach.
Choć przyznają, że w przeważającej części to przedsiębiorcy, którzy już odkryli, że wizerunek w internecie jest niezwykle ważny nie tylko z powodów prestiżowych, ale także biznesowych.

Największym problemem są pracownicy i byli pracownicy. Nie chodzi tylko o oczernianie pracodawców. Problemem są też wycieki informacji poufnych: siatek płac, szczegółów dotyczących kadry kierowniczej, relacji interpersonalnych czy nawet najnowszych strategii i składów produktu. Pomysłowość pod tym względem jest nieograniczona – podsumowuje Jakubowska-Antonowicz.

>>> Życie po życiu: co dzieje się z naszymi danymi w internecie kiedy umrzemy?