Miara transformacji: 25 lat temu roczna inflacja wynosiła 557 proc. Dziś w ogóle jej nie mamy.
ikona lupy />
Wskaźniki transformacji / Dziennik Gazeta Prawna

W czasie obchodów kolejnych rocznic wydarzeń z 1989 r. – Okrągłego Stołu, czerwcowych wyborów, powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego – zadziwiająco niewiele miejsca poświęcamy temu, jak wyglądała wówczas nasza gospodarka i jak głębokie zmiany przeszła w minionym ćwierćwieczu. Dla starszego pokolenia sprawa jest oczywista: w sklepach nie było praktycznie nic, szalała inflacja, a pensje niemal nie wystarczały na minimum egzystencji (mniej zadowoleni ze zmian dodadzą, że wówczas nie było bezrobocia). O konkretach nie ma jednak zwykle mowy.

Tymczasem w 1989 r. Polska była w połowie siódmej dziesiątki na świecie pod względem produktu krajowego brutto na mieszkańca (na niecałe 140 krajów, dla których są porównywalne dane) z wynikiem nieprzekraczającym 1,8 tys. dol. Na statystycznego Szwajcara (ówczesny numer jeden) przypadało 16 razy więcej. Oczywiście u nas było dużo taniej. Ale z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej Polska lokowała się na 51. miejscu.

Reklama

Z dzisiejszej perspektywy egzotycznie zabrzmi, co działo się z inflacja. Przypomnijmy, że w ostatnich miesiącach ogólny poziom cen w Polsce nie rośnie, a spada. W końcówce lat 90. można było o tym tylko pomarzyć. W styczniu 1989 r. roczna inflacja wynosiła ponad 80 proc. W listopadzie osiągnęła 557 proc., a w styczniu 1990 r., gdy startował „plan Balcerowicza”, przekraczała już 1000 proc. (we wrześniu było to już 558 proc., a poniżej setki spadła na początku 1991 r.).

ikona lupy />
Udział rolnictwa i usług w gospodarce / Dziennik Gazeta Prawna

Z zupełnie innej perspektywy sytuacje Polski w 1989 r. opisywał na niedawnej konferencji zorganizowanej przez NBP David Lipton, pierwszy zastępca dyrektora wykonawczego Międzynarodowego Funduszu Walutowego, 25 lat temu członek delegacji MFW, która doradzała rządowi. Jak wspominał, jedna z kluczowych kwestii było to, czy zmiany powinny być wprowadzane stopniowo, czy szokowo. – Dostałem lekcje w pierwszym tygodniu pracy Leszka Balcerowicza w Ministerstwie Finansów. Przyszedłem na spotkanie, w którym przy okrągłym stole brało udział 25 urzędników. Celem było podjecie decyzji o zmianach poszczególnych cen kontrolowanych na kolejny miesiąc. Wyszedłem po dwóch godzinach, oni doszli wtedy do cen drewna – stwierdził Lipton.

Stabilizacja makroekonomiczna to jednak dopiero początek. Przejście z realnego socjalizmu do kapitalizmu wymagało np. przeprowadzenia prywatyzacji. – W Polsce, tak jak w całym regionie, było niewielu ekonomistów czy decydentów z głębokim rozumieniem rynkowej gospodarki, a jeszcze mniej przygotowanych do skomplikowanego zadania transformacji od centralnego planowania do rynku.

W rzeczywistości tej wiedzy nie było tez na Zachodzie – ani w MFW, ani nigdzie indziej. Wymagane zmiany w gospodarce znacznie wychodziły poza nasze doświadczenie związane z makroekonomia. Na przykład z Wielkiej Brytanii przyjechali eksperci, którzy tłumaczyli, jak przeprowadzano prywatyzacje za rządów Margaret Thatcher. Ale ich doświadczenie – sprzedaży dużych państwowych firm w najbardziej stabilnym na świecie otoczeniu prawnym, opartej na wycenie aktywów w jasnych warunkach ekonomicznych i finansowych – nie miało wiele wspólnego z wyzwaniami, przed jakimi stawały kraje środkowo-wschodniej Europy – opowiadał Lipton. Skutek? Reformy musiały bolec i zabolały. Popełniono niejeden błąd. Ale w rankingu bogactwa powoli pniemy się w górę. W 2013 r. byliśmy na 56. miejscu. Szwajcaria jest od nas już „tylko” sześc razy lepsza (obecny lider – Luksemburg – osiem razy).