Czy ekonomia naprawdę jest taka prosta?

Oczywiście. 95 proc. ekonomii można zrozumieć przy użyciu odrobiny zdrowego rozsądku. A bez tych niezrozumiałych 5 proc. można sobie spokojnie poradzić. Choć jeśli zejść naprawdę głęboko, to sprawa zaczyna się robić mocno skomplikowana, nierzadko skrajnie techniczna albo totalnie ezoteryczna. Ale bądźmy szczerzy: ilu fizyków tak naprawdę rozumie teorię względności Einsteina? A ilu tylko wie o jej istnieniu? Ale czy jeśli ktoś nie jest Einsteinem, to czy nie można powiedzieć, że jest fizykiem? Nie sądzę.

To czemu ekonomia uchodzi za trudną?

Bo ekonomiści wymyślili, że ten hermetyczny żargon i wciskana wszędzie – często na siłę – matematyka im się bardziej opłacają. To z resztą nie jest przypadłość wyłącznie ekonomistów. Każdy zawód bazujący na pewnej technicznej kompetencji radzi sobie w ten sposób. Dzięki tej hermetyczności piloci, hydraulicy czy lekarze sprawniej się z sobą komunikują. Nie bez znaczenia jest również to, że jeśli profesja uchodzi za skomplikowaną, to świadczący ją profesjonaliści mogą łatwiej usprawiedliwiać wysokie ceny swoich usług. Akurat w przypadku ekonomii – najlepiej opłacanej nauki społecznej – widać to bardzo dobrze.

Nie przesadza pan?

Ja przesadzam? Guru amerykańskiej ekonomii akademickiej Gregory Mankiw z Uniwersytetu Harvarda (prof. Mankiw jest autorem najważniejszego podręcznika ekonomii, z którego uczą się amerykańscy studenci – red.) powiedział kiedyś mniej więcej tak: „Ekonomiści lubią udawać naukowców. Wiem, bo sam to robię. Kiedy wchodzę na zajęcia ze studentami pierwszego roku, zaczynam od bardzo formalnego wykładu przedstawiającego ekonomię jako dziedzinę, w której wszystko można zmierzyć i w miarę precyzyjnie przewidzieć. Dlaczego to robię? A co? Mam mówić młodym, pełnym dobrych chęci ludziom, że zapisali się na jakieś chybotliwe akademickie rozważania, które nie zakończą się zdobyciem żadnej twardej wiedzy? Już wkrótce sami się o tym przekonają”.

Ekonomista chyba jednak zna się na gospodarce lepiej niż zwykły śmiertelnik.

I właśnie takie myślenie daje ekonomistom niesamowitą przewagę. Już na wstępie dostają do ręki możliwość wypowiadania się z lepszej, bo eksperckiej perspektywy. Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie w tej akurat dziedzinie wyjątkowo łatwo akceptują tytularne autorytety. Proszę zwrócić uwagę, że większość zwykłych ludzi nie ma większego problemu z wypowiadaniem się na takie tematy, jak: wojna w Afganistanie, energia atomowa, zmiana klimatu, małżeństwa gejowskie albo aborcja. I robimy to, nawet jeśli nie jesteśmy wojskowymi i nie mamy doktoratów z fizyki jądrowej, biologii albo etyki. Bo wydaje nam się – i całkiem słusznie – że to są sprawy o dużym znaczeniu dla społeczeństwa. Jest więc nawet wskazane, by świadomi i aktywni obywatele się w te spory mieszali. W końcu tak funkcjonuje demokracja. A poza tym inteligentny człowiek potrafi zajmować stanowisko nie tylko w kwestiach, w których siedzi po uszy. Po to jest w końcu człowiekiem inteligentnym i potrafi wnioskować na podstawie dostępnej wiedzy, umie tę wiedzę poszerzać i oceniać wiarygodność argumentów.

A ze sporami ekonomicznymi tak nie jest?

Gdy rozmowa wchodzi na tematy ekonomiczne i wyjdzie na jaw, że w gronie dyskutujących jest ekonomista, wszyscy kładą uszy po sobie. A często ludzie w ogóle nie chcą się wypowiadać na tematy ekonomiczne. „To jakieś trudne, techniczne wyliczenia” – myślą i oddają ekonomię ekonomistom.

Wygląda na to, że tak to działa na wielu różnych poziomach. Wie pan, ilu polskich ministrów finansów po 1989 r. to byli ekonomiści?

Ilu?

Wszyscy. Cała siedemnastka. To coś jakby niepisana reguła polskiej polityki. Która nie ma precedensu w żadnej innej dziedzinie życia politycznego. Bo przecież ministrem zdrowia nie zostaje automatycznie lekarz, a na stanowisku szefa resortu sprawiedliwości nie musi zawsze pojawić się prawnik. Niekiedy – jak choćby w polskim Ministerstwie Obrony Narodowej – wprowadzona zostaje zasada cywilnej kontroli nad resortem.

I tak to właśnie działa. Gdy dochodzi do tematu ekonomicznego, to skądinąd odpowiedzialni i inteligentni ludzie zaczynają się zachowywać jak dzieci. Bo przecież przekonanie, że ekonomista będzie najlepszym politykiem gospodarczym, jest oparte wyłącznie na wierze. Na to nie ma żadnych dowodów. A jeśli już mielibyśmy się tu doszukiwać jakiejś zależności, to będzie ona raczej odwrotna, niżbyśmy się spodziewali.

To intuicja czy ma pan jakieś dowody?

Porównajmy z sobą dwa regiony świata: Azję Wschodnią i Amerykę Łacińską. Oba mniej więcej w tym samym czasie podjęły próbę dogonienia rozwiniętego gospodarczo świata. W Ameryce Łacińskiej na czele tych przemian stanęła kasta zawodowych ekonomistów. Nierzadko wykształconych na najlepszych amerykańskich uniwersytetach: od Harvardu po Chicago. W Azji było inaczej. W Japonii w resortach gospodarczych dominowali prawnicy. A na Tajwanie i w Chinach inżynierowie. Podobnie w mojej rodzinnej Korei. Oh Won-chul, w latach 70. główny strateg przestawienia gospodarki z eksportera niskoprzetworzonych towarów na lidera elektroniki i przemysłu ciężkiego, był… właśnie inżynierem. A teraz porównajmy dorobek gospodarczy Ameryki Łacińskiej z Azją Wschodnią w okresie powojennym. Korea Południowa, Japonia, Tajwan, a potem Chiny rozwijały się wtedy w zawrotnym tempie, faktycznie dołączając do grona najbogatszych państw świata. A Ameryka Łacińska stała w zasadzie w miejscu, okresy koniunktury przeplatając regularnie powracającymi kryzysami. Inny przykład to Portugalia. Niedawno czytałem, że prawie 90 proc. tamtejszych ministrów finansów od czasów II wojny światowej miało tytuł doktorski z ekonomii. Mimo tego faktu Portugalia uchodzi dziś za jedną z najgorzej zarządzanych gospodarek Europy Zachodniej.

Może to przypadek.

Jasne, że tu nie musi być bezpośredniego wynikania. Ale to chyba dosyć powodów, by przestać wierzyć w bajeczkę, że dobra polityka gospodarcza wymaga zaangażowania dobrych ekonomistów. Na tym polu w stu procentach zgadzam się z królową Elżbietą II, która w listopadzie 2008 r. odwiedziła London School of Economics. Najpierw grzecznie wysłuchała wystąpienia o przyczynach wybuchu kryzysu finansowego, który właśnie ogarniał świat. A zaraz potem dobrodusznie, ale celnie zapytała: „No dobrze, ale jak to możliwe, że nikt z państwa tego nie przewidział?”.

Zawsze jest pan taki ostry wobec własnej profesji?

Tu nie chodzi o jakąś szczególną złośliwość wobec swojego plemienia. Raczej o uświadomienie sobie, że oddawanie tak kluczowej dziedziny życia jak gospodarka garstce technokratów nie jest dobrym pomysłem. I to z dwóch powodów. Po pierwsze to jest zaprzeczenie demokracji. Bo przecież nie po to mamy legalnie wybranych przedstawicieli, żeby zaraz potem mówić im: „O nie, bratku! Ty nosa w gospodarkę wkładać nie będziesz! W innych dziedzinach proszę bardzo, ale od gospodarki wara! Tu trzeba się znać”.

A drugi powód?

Drugi powód to ekonomiczny imperializm. Ekonomistom nie wystarcza to, że żaden laik nie śmie zapuszczać się na ich poletko. Oni sami bardzo chętnie mieszają się do innych dziedzin. Już w 1932 r. angielski ekonomista Lionel Robbins stworzył z pozoru niewinną definicję ekonomii. Czytamy w niej, że „ekonomia to nauka o ludzkim zachowaniu jako o stosunku między danymi celami i ograniczonymi środkami o alternatywnych zastosowaniach”.

Brzmi niewinnie.

Tylko z pozoru. De facto oznacza to, że ekonomia to badanie racjonalnych ludzkich zachowań. A jeśli tak, to niby dlaczego nie przyłożyć jej do wszystkich innych dziedzin życia. I to się właśnie dzieje! Gary Becker…

Zmarły w tym roku amerykański noblista i filar szkoły chicagowskiej.

Tenże Becker zasłynął używaniem ekonomii wszędzie: do analizowania relacji w małżeństwie, przestępczości czy polityki narkotykowej. W wersji pop to samo robią takie książki jak „Freakonomia” (wydania polskie 2008 i 2011 – red.), gdzie ekonomista Steven Levitt i dziennikarz Stephen Dubner piszą o ekonomicznych prawidłach stojących za zachowaniem japońskich zawodników sumo czy członków Ku-Klux-Klanu. I robią to rzecz jasna fantastycznie. Ale w ten sposób tworzy się wrażenie, że ekonomia jest wszędzie. I że wszędzie można – a nawet należy – zastosować żelazne reguły podaży i popytu. Tymczasem każdy z nas wie, że to bzdura. Choć większość ludzi gasi ten sprzeciw już w zarodku. Bo przecież skoro tak mówią ekonomiści, to coś musi być na rzeczy.

Cały czas mówimy o ekonomistach jako o jednym plemieniu. A przecież to profesja wewnętrznie podzielona jak żadna inna.

O, tak! Dzieje się tak dlatego, że ekonomia nie jest nauką ścisłą, która może się oprzeć na wiedzy pewnej. Dlatego pozostają interpretacje. A ponieważ interpretacje mogą być skraje różne, więc rodzą się gorące spory. Nieraz idzie naprawdę na noże.

Jak normalny człowiek ma się w tym chaosie połapać?

Wystarczy, że będzie świadom istnienia dziewięciu podstawowych szkół ekonomicznych.

Aż dziewięciu?! To nie jest tak, że wszystko sprowadza się do sporu wolnorynkowców z etatystami?

Gdyby to było takie proste, nie musiałbym pisać książki „Ekonomia. Instrukcja obsługi”! Moim zdaniem najważniejszych szkół jest dziewięć. I każda z nich ma trochę racji, a jednocześnie każda się trochę myli. Jak to w życiu.

Od czego zaczniemy?

Zacznijmy od szkoły klasycznej. To tradycja myślenia wywodząca się od Szkota Adama Smitha i kontynuowana w XIX w. przez Anglika Davida Ricardo czy Francuza Jeana Baptiste’a Saya. To oni wymyślili „niewidzialną rękę rynku” i byli zdecydowanymi zwolennikami wolnego handlu. W jednym zdaniu ich przesłanie można podsumować tak: wolne rynki są dobre, bo konkurencja dyscyplinuje wszystkich uczestników gry. Dlatego niech nikt tego mechanizmu nie rusza, bo go popsuje.

To myślenie dość popularne w polskiej publicystyce ekonomicznej.

Ono ma jednak parę słabych punktów. Klasycy generalnie nie potrafią radzić sobie z kryzysami i z problemami społecznymi, takimi jak bezrobocie. Każą się tym zjawiskom bezczynnie przyglądać, jakby to był jakiś dopust boży. Bo my, śmiertelnicy, zaradzić im i tak nie możemy.

Pesymiści.

I trochę niedzisiejsi. Poza tym myśl klasyczna – stworzona w czasach rewolucji przemysłowej – ma już jednak swoje lata. Dlatego gdzieś po drodze wykiełkowała z niej tradycja neoklasyczna. Jej najważniejszy przedstawiciel to zmarły w 1924 r. Alfred Marshall, guru angielskiej, a co za tym idzie – światowej ekonomii pierwszej ćwiartki XX w.

Co mówią neoklasycy?

Oni uważają, że jednostka wie, co robi. I dlatego nie należy uszczęśliwiać jej na siłę. Duch neoklasyczny jest w ekonomii obecny do dziś. To od nich pochodzi na przykład kluczowe w ekonomii pojęcie użyteczności. Czyli subiektywnego zadowolenia homo oeconomicus z rzeczy, które mu się przytrafiają. Według neoklasyków człowiek to jest taka racjonalna maszyna, która cały czas goni za tym, by tej użyteczności mieć jak najwięcej. A gospodarka to suma takich właśnie maszynek.

I to jest – jak rozumiem – jednocześnie słaby punkt podejścia neoklasyków do ekonomii.

Tak. Bo wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Czy widzimy tam takie racjonalne maszynki goniące za maksymalizacją swojego egoistycznego interesu?

Czasem tak, a czasem nie.

No właśnie. Czy bankowcy pompujący bańkę na rynku nieruchomości przed rokiem 2008 działali racjonalnie, czy głupio? Czy gospodarka dobrze na tym wyszła? Kilka takich pytań i całe neoklasyczne rozumowanie zaczyna się chwiać. Do tego dochodzi jeszcze zarzut natury klasowej. To znaczy, że neoklasycy są obrońcami status quo. Jesteś bogaty? Widocznie zasłużyłeś! Jesteś biedny? Pewnie byłeś głupi i leniwy! To dlatego neoklasyków więcej na wyższych partiach drabiny społecznej. A im niżej, tym jest ich mniej.

I tak dochodzimy do kolejnej szkoły ekonomicznej, czyli marksizmu.

Jej przedstawiać aż tak bardzo nie trzeba. Sedno marksizmu tkwi w przesłaniu: kapitalizm to znakomite narzędzie rozwoju ekonomicznego. Ale upadnie. Bo jest oparty na wyzysku. I ci wyzyskiwani w końcu upomną się o swoje interesy.

No i upomnieli się!

I tak, i nie. Bo historia pokazała, że Marks miał i ma nadal wiele racji w punktowaniu słabości kapitalizmu. Ale w jednym go nie docenił. Nie przewidział, że będzie on w stanie tak się przepoczwarzać, by uniknąć wielkiej rewolucji komunistycznej na szeroką skalę.

Dzięki czwartej szkole, czyli keynesizmowi.

Dlatego trudno powiedzieć, czy keynesizm jest lewicowy, czy raczej konserwatywny. Bo z jednej strony forsuje on konieczność stworzenia takich mechanizmów, które przesuną środki od bogatych w kierunku biednych. Głównie w formie rządowej interwencji w gospodarkę. Jednak z drugiej strony keynesiści stawiają na redystrybucję nie dlatego, by raz na zawsze zniwelować podziały społeczne. O, nie! Oni nie są marksistami. Chcą tylko, żeby biedniejsi mieli środki, które pozwolą im na kupowanie produktów tworzonych przez kapitalistów. Żeby te pieniądze mogły do nich wrócić. Keynesizm jest więc szkołą pokojowego zmniejszania nabrzmiałych problemów społecznych. Ale nie rości sobie ambicji do ich rozwiązania raz na zawsze.

A słabe strony Keynesa?

Skupienie się na krótkim okresie. Keynes jest autorem słynnej frazy, że „w długim okresie wszyscy będziemy martwi”. I to była wielka siła jego szkoły, bo ona nie pozwalała chować głowy w piasek, gdy gospodarką wstrząsała recesja. Ale to miało też swoje negatywne strony. Bo stosowany zbyt długo keynesizm rodzi skostnienie. Jest raczej słaby w radzeniu sobie z długofalowymi problemami: skutkami postępu technologicznego albo wypaczania się instytucji.

Jak Keynes, to i jego główny rywal – Friedrich von Hayek. Czyli szkoła austriacka. O co im – jednym zdaniem – chodziło?

Austriacy mówią: nie ma takiej instytucji, która byłaby w stanie przetworzyć wszystkie informacje od nabywców i sprzedawców. Dlatego najlepiej zostawić wszystko rynkowi. Szkoła austriacka była dzieckiem swoich czasów. Miała być odtrutką na próby zaprowadzenia centralnego planowania. Jej popularność w USA – począwszy od lat 70. – wiązała się również z ponownym zaostrzeniem zimnej wojny. Bo każdy pocisk, który można było odpalić w znienawidzony Związek Radziecki, był dobry.

Wyczuwam ironię.

Szkoła austriacka jest tyleż spójna, ile oderwana od rzeczywistości. Hayek był bowiem radykałem. W swoim sztandarowym dziele „Droga do niewolnictwa” pisał wręcz, że każda interwencja rządu w gospodarkę wprowadza kraj na równię pochyłą wiodącą wprost do socjalizmu. Podkreślam słowo „każda”. Rzecz w tym, że nie ma świecie kraju, w którym rząd zupełnie wycofał się z gospodarki. I nigdy nie będzie. Bo to by był jakiś horror.

>>> Czytaj też: Polska potrzebuje fabryk, a nie banków. Gospodarka bez przemysłu jest ułomna

Szkoły, o których do tej pory mówiliśmy, są dość znane. Te mniej oczywiste zostawił pan na koniec.

Moim zdaniem najważniejszą spośród niedocenianych szkół ekonomicznych jest ekonomia rozwoju. Pokazuje ona świat z nieco innej perspektywy niż te poprzednie. To jest optyka krajów biednych i słabo rozwiniętych. Takich jak pańska ojczyzna Polska i moja – Korea.

Korea trochę jednak bogatsza.

Ale nie zmienia to faktu, że gdyby Korea przyjęła bezkrytycznie popularną na Zachodzie opowieść o tym, że droga do rozwoju ekonomicznego wiedzie przez maksymalne otwarcie swojej gospodarki, to tkwili byśmy do dziś na peryferiach światowej gospodarki. I to jest właśnie główne przesłanie ekonomii rozwoju. Dowodzi, że kraje zacofane nie rozwiną się nigdy, jeżeli zdadzą się tylko na rynek. Bo ten zawsze premiuje silniejszych. Wbrew pozorom tego typu myślenie nie zrodziło się w Korei, Japonii ani w Chinach.

Tylko gdzie?

W średniowiecznej Anglii. W renesansowych Włoszech. A potem w USA po zwycięskiej wojnie o niepodległość.

To Ameryka nie była od początku swego istnienia wolnorynkowym rajem?

To jeden z największych mitów historii gospodarczej. Amerykanie stali się promotorami wolnego handlu, gdy już poczuli, że mogą sobie na to pozwolić. Ale wcześniej należeli do największych zwolenników ekonomicznego protekcjonizmu. Takie podejście wymyślił sekretarz skarbu Alexander Hamilton.

Ten z banknotu dziesięciodolarowego.

Ten sam. On jest autorem koncepcji „raczkujących gałęzi przemysłu”, które państwo musi chronić z pomocą wszystkich dostępnych środków: barier celnych, a – jeśli zajdzie taka potrzeba – nawet metodami wojskowymi. A dopiero gdy przemysł się rozwinie, może się boksować na bardziej otwartych rynkach. Mówiąc krótko, Hamilton był ojcem tej samej koncepcji, z którą 200 lat później walczyły ulokowane w Waszyngtonie instytucje finansowe: MFW i Bank Światowy.

>>> Polecamy: Hein: Nasze pensje są sztucznie hamowane. Bez wzrostu płac grozi nam kolejny kryzys i rewolucja

Dużo tego wszystkiego się robi. Jakie szkoły nam jeszcze zostały?

Ważna jest też szkoła schumpeterowska. Jej guru Joseph Schumpeter też był Austriakiem. Ale z Hayekiem łączyło go niewiele. Schumpeter był trochę jak Marks. Bo też przewidywał, że kapitalizm wpadnie w kłopoty. Choć nie z powodu rosnących różnic społecznych. Zdaniem Schumpetera firmy będą rosły i rosły, aż w końcu staną się niewydolnymi biurokratycznymi potworami. Niezdolnymi do wygenerowania jakichkolwiek innowacji.

Miał wiele racji.

Ale nie sprawdziła się jego główna przepowiednia – kapitalizm nie upadł. Bo kapitalizm i na tym polu okazał się sprytniejszy. Wytworzył mechanizmy samonaprawy. Na przykład na polu innowacji wielkie koncerny zaczęły współpracować z rządem. I to w ten sposób powstaje dziś większość przełomowych odkryć, które ciągną gospodarkę do przodu. Wystarczy wspomnieć internet.

Czy to już wszyscy?

Skąd. Możemy jeszcze wspomnieć o szkole instytucjonalnej i szkole ekonomii behawioralnej. Obie są wynikiem niezgody na ograniczanie ekonomii tylko do spojrzenia szkoły klasycznej i szkoły neoklasycznej. Czyli sprowadzania ludzi do tych racjonalnych i egoistycznych maszynek, które gonią jedynie za maksymalizacją użyteczności.

Co mówią instytucjonaliści?

Że każdy z nas jest produktem społeczeństwa, z którego wyrósł. Nawet wtedy, gdy może zmieniać panujące w nim zasady.

A jaśniej?

Weźmy pod rozwagę taką zagadkę: dlaczego w gospodarce rynkowej w ogóle istnieją firmy, nierzadko organizujące więcej niż jeden etap produkcji jakiegoś towaru? Przecież teoretycznie na każdym z nich powinien zarabiać osobny homo oeconomicus.

To się nie opłaca.

No właśnie. Instytucjonaliści spopularyzowali termin kosztu transakcyjnego. W każdym społeczeństwie takie koszty kształtują się inaczej. I dlatego homo oeconomicus w Brazylii zachowuje się inaczej niż jego odpowiednik w Wielkiej Brytanii.

A ostatnia szkoła twierdzi, że homo oeconomicus… nie istnieje. I nigdy go nie było.

To behawioryści. Oni z kolei poddali w wątpliwość inne założenie szkoły klasycznej, czyli racjonalność pojedynczego uczestnika ekonomicznej gry. Bo niby na jakiej zasadzie ekonomiści mówią, że ludzie zareagują w ten albo inny sposób na jakiś ekonomiczny impuls? Czy nie przeceniają ich zdolności do analizy sytuacji? Czy nie zapominają o pułapkach myślowych, w które każdy z nas wpada?

Mamy zatem dziewięć szkół...

A teraz pora uświadomić sobie, że w praktyce nigdy nie mamy do czynienia z tylko jedną z nich. Zawsze to będzie koktajl złożony z różnych szkół i tradycji.

To dobrze?

Bardzo dobrze. Dlatego na podręcznikach ekonomii powinno się zawsze znajdować ostrzeżenie: „Wypicie tylko jednego składnika surowo wzbronione. Może prowadzić do arogancji, a nawet martwicy intelektualnej”.

To już nawet nie pytam, do której szkoły pan siebie zalicza.

I słusznie.

Ha-Joon Chang - koreański ekonomista pracujący na Uniwersytecie Cambridge. Autor kilku głośnych książek, w tym „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” (wydanie polskie 2013 r.). W 2014 r. ukazała się jego najnowsza książka „Economics: The Users Guide” (Ekonomia. Instrukcja obsługi).

>>> Polecamy: Nasze podatki są niskie. Wywiad z ministrem Mateuszem Szczurkiem