To już przeszłość. Kto sprzedaje na miejscu, na Wschodzie, a wyniki tej sprzedaży przelicza np. na złote, mnóstwo traci z powodu rekordowego osłabienia rubla rosyjskiego i białoruskiego oraz hrywny. Kto tam produkuje i wysyła na eksport, mógłby zacierać ręce, gdyby nie obowiązkowa wymiana euro i dolarów po oficjalnych kursach, a przede wszystkim utrudnienia w przepływie kapitału i handlu (embargo, sankcje, ograniczona wymiana np. między Rosją a Ukrainą). Miejscowy popyt słabnie, a to dopiero początek. Ratując waluty, rządy „obłożyły” swoje gospodarki lodem: stopy procentowe na Ukrainie to 30 proc., w Rosji 15 proc., na Białorusi 25 proc.

Recesja już jest, a będzie głębsza. W większości korzyści spadły do zera lub poniżej, ryzyko się zmaterializowało i okazało się większe, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać (wojna). Pod względem politycznym i gospodarczym wciąż rośnie. Czy pora opuścić Wschód? Problem w tym, że nie wiemy, co się wydarzy, ile to potrwa i czy widzimy już najgorsze.

Z jednej strony największe zyski przynoszą ponoć inwestycje realizowane w myśl zasady „kupuj (a więc też nie sprzedawaj), gdy leje się krew”. Jednak nie brak też ofiar tej strategii, żałujących, że nie pamiętały o regule „ucinaj straty”. Przedsiębiorcy muszą na nowo skalkulować interesy na Wschodzie i wybrać.

Reklama