Dobra to taka, że stopa lombardowa, od której zależy limit oprocentowania, wynosi tylko 2,5 proc., a jej czterokrotność, czyli limit to jedynie 10 proc. Zła: że pożyczkodawcy – banki, ale w jeszcze większym stopniu firmy niebankowe – będą w stanie obejść limit, podnosząc opłaty niewchodzące do tego limitu. W związku z tym nasuwa się pytanie: po co nam taki limit?

Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że nie ma on wielkiego sensu. Banki i firmy pożyczkowe muszą przestrzegać czterokrotności, ale mają też drugi obowiązek – podawania rocznej rzeczywistej stopy procentowej (RRSO), która pokazuje wszystkie koszty związane z kredytem, tak jakby to były odsetki, i to w przeliczeniu rocznym. Im szybciej dzisiejsza czterokrotność stopy lombardowej zostanie zamieniona na limit RRSO, tym lepiej. Nie jest to nowy pomysł – myślano o nim niecałe trzy lata temu na fali kampanii przeciwko parabankom po wybuchu afery Amber Gold.

Inna sprawa – jaki to miałby być limit. Nie jest żadnym sekretem, że dla firm, które pożyczają pieniądze na kilka dni czy tygodni, właściwie każdy taki limit byłby zabójczy, bo u nich RRSO to nawet kilkaset procent. Cała branża finansowa boi się zaś, że jeśli limitem zajmą się politycy (wybory już wkrótce), to mogą mocno przykręcić śrubę finansistom. Być może. Ale od urealnienia limitu nie uciekniemy.