Nie dajmy się też zwariować ideologizacji. „Rewolucja konserwatywna” ani nie przyniesie pandemonium, ani nie uzdrowi społecznej frustracji – o ile w ogóle nastąpi.
Co czeka szkoły, rodziny i szersze tło społecznej inżynierii? Logistyka odkręcania reformy nie będzie prosta. Czas się więc wgłębić w program PiS – segment edukacyjny to nieco odświeżony tekst sprzed poprzednich wyborów. Czy ta lektura nas oświeci? Czymś, co się pierwsze rzuca w oczy, jest ton rozdawniczej swobody – mamy tu dużo dla wielu, bez specjalnych priorytetów. Od „ciężarów” ulży się każdemu – rodzinom, najbiedniejszym, gminom i kuratorom. Za wszystko „weźmie odpowiedzialność państwo”, szkół nie będzie można likwidować „wbrew woli mieszkańców”, a zarazem samorząd nie może być obarczany nadmiernymi wobec dostępnych środków zadaniami.
W szkołach wszystko będzie lepsze i wszystkiego więcej – polskiego, historii, matmy, SKS-ów i lekarzy. Doda się ekstrazajęcia dla wybitnie zdolnych – ba! – będzie nawet „stosowne wzmocnienie roli języków starożytnych”!
Reklama
Nauczycielom podniesie się status, uwolni od papierków i zlikwiduje godziny karciane. Co ciekawe, nie przeszkadza to kilka stron wcześniej kreślić wizji szkoły jako centrum życia społeczności, gdzie dziecko otrzyma sport, rozwój spec-zdolności, wszelki socjal, douczki po lekcjach, teatrzyk i dentystę. Tętniącą życiem od świtu do zmierzchu krynicę wiedzy i kultury obsłużą pewnie wolontariusze PiS-u, bo przecież nie ci sami belfrzy zwolnieni od „karcianych”?
Weźmy jednak konkrety – czyli sprawę ustroju szkolnego. Likwidacja gimnazjów, ryzykowna i nietania, może się technicznie udać, oczywiście w perspektywie lat potrzebnych na zmianę programu. Herbata od mieszania nie stanie się słodsza – jednak połączenie tego ruchu z poprawą sieci szkół i bardziej równościowym podejściem do nauczania w wieku 13+ miałoby na dłuższą metę sens.
A co u sześciolatków? Z tym trudniej. Po buńczucznych okrzykach o wyrzucaniu reformy nastąpi chwila prawdy. Kolejne pisanie podstawy programowej okaże się kosztowne, a przede wszystkim czasowo nie do pogodzenia z wizerunkiem silnej, decyzyjnej władzy. Obecny program funkcjonuje już na dobre w klasach I–III, wiele z tych klas jest wiekowo mieszanych. Powrót do starych reguł zająłby następnych kilka lat, co dałoby MEN już niekwestionowane miejsce w księdze Guinnessa – za rekordowo długie grzebanie w wieku startu szkolnego.
Ale, ale – od czego drobny druk? Kto umie go czytać, a także wyciągać wnioski z przeszłości – dopatrzy się wyjścia: po prostu zmienimy, żeby zostało tak jak jest!
Kluczowe dla ustroju szkolnego zdanie mówi, że do szkoły iść trzeba „w roku, w którym dziecko kończy 7 lat”. Tyle że oczywiście należy to czytać: „w roku [szkolnym], w którym...”. Od września do września jest przecież dokładnie jeden rok. Wiedzą o tym dowcipnisie z PiS-u – nie mówią tylko jasno, żeby nie wyjść na mięczaków!
Dzięki temu wybiegowi nowy MEN oszczędzi ryzykownej operacji, jaką byłby ekspresowy reset programów w podstawówkach (a potem, na zasadzie domina, na dalszych etapach).
Tak więc będzie, drodzy Państwo! Ogłosi się, że obowiązek dotyczy siedmiolatków, ale tych, które próg wiekowy przekroczą po 31 sierpnia. Średnia wieku klas wzrośnie raptem o parę miesięcy w stosunku do platformerskich założeń. Mozolnie spisane programy unikną marnego losu w niszczarce. Kasę się oszczędzi, trochę pokrzyczawszy, a reguła będzie taka jak w Niemczech – pewnie więc nie najgorsza.
Nie wygląda to różowo – ale i nie czarno. Najpewniej bowiem w wielu sprawach dostaniemy pokazową lekcję: jak zmieniać, by cnoty nie stracić, ale rubla jednak zarobić.