Co jakiś czas pojawia się ekonomista przekonujący, że wojna jest dobra. Nie z punktu widzenia moralnego oczywiście, ale z punktu widzenia rozwoju gospodarczego. Osobliwe?
A jednak twierdzenia w tym guście formułuje np. amerykański profesor z George Mason University Tyler Cowen.
– Patrząc na historię USA, nie możemy odrzucić łatwo takiego poglądu. Energia nuklearna, komputer, czy współczesny odrzutowiec, albo internet to wszystko produkty wojny „gorącej”, jak II Wojna Świata, ale także wojny zimnej. To, że Sowieci wystrzelili Sputnik zwiększyło amerykańskie zainteresowanie nowymi technologiami – tłumaczy Cowen, według którego wojna wymusza na rządzie szybsze, sensowniejsze decyzje i mobilizuje w bardziej efektywny sposób zasoby narodowej gospodarki. Z tych też względów dobre dla gospodarki może być, zdaniem Cowena, już samo zagrożenie wojną!
>>> Czytaj też: Bloomberg: Polska traci zaufanie inwestorów. Rządy PiS-u zbierają żniwo
Zbita szyba, czyli koszty alternatywne
Takie rozumowanie przeraża Davida Hendersona, który ekonomią zajmuje się w słynnym Instytucie Hoovera. Nie tylko dlatego, że ktoś upatrujący ratunku dla gospodarczej zapaści kraju w groźbie wojny to potencjalny czarny charakter kolejnego filmu o Bondzie.
– Czy Tyler zakłada, że bomba atomowa była dobrym pomysłem? Nie mówi tego wprost, ale chyba tak jest. Tymczasem zabiła ona co najmniej 150 tys. ludzi. W II Wojnie Światowej zginęło w sumie 60 mln ludzi – oburza się Henderson w artykule na popularnym blogu EconLib.org.
Hendersonowi żal ofiar wojny po ludzku, ale też „po ekonomicznemu”. Straciliśmy kreatywny potencjał milionów ludzi, czyli „pierwotny zasób” ludzkości.
– Jak wielki postęp mógłby się dokonać, gdyby ludzie ci przeżyli? Część z nich na pewno wymyśliłaby wiele rewolucyjnych rozwiązań dla naszych codziennych problemów. I jaki postęp by się dokonał, gdyby cały kapitał „zainwestowany” w wojnę użyty został w celach pokojowych? Widzimy wojenne osiągnięcia, które wymienia Cowen, ale ten utracony potencjał to ich niewidoczny i olbrzymi koszt – uważa Henderson.
Henderson wspominając o tym, „czego nie widać” wprost odwołuje się do tytułu jednego z najbardziej znanych artykułów Francuza Frédérica Bastiata: „Co widać i czego nie widać”. Słynący z przenikliwych, zwięzłych i klarownych sądów Bastiat napisał go, gdy zasiadał w parlamencie. Była połowa XIX w. i we Francji zderzały się ze sobą dwa nurty myślenia o gospodarce: leseferystyczny, czyli radykalnie wolnorynkowy (po tej stronie stał Bastiat) oraz protekcjonistyczno-interwencjonistyczny, czyli mówiący, że to, co „swoje” w gospodarce należy chronić, a rozwój jej sztucznie stymulować.
Jedną z bezpośrednich inspiracji dla napisania tekstu były tezy radcy stanu wicehrabiego Augusta de Saint-Chamans, jakoby ewentualny pożar Paryża miał przynieść korzyści francuskiemu przemysłowi. Wielmożny wicehrabia przekonywał, że zyski przemysłu brałyby się z konieczności odbudowania spalonych domów. Zmobilizowano by dodatkowy kapitał, zatrudniono robotników i podjęto dynamiczną odbudowę. Wicehrabia i Cowen znaleźliby zapewne wspólny język.
Błędność takiego poglądu Bastiat wykazuje, opowiadając krótką ekonomiczną „przypowieść”. Wyobraźmy sobie, że „syn poczciwego mieszczanina” wybije szybę w oknie jego domu. Kto ma z tego zysk? Szklarz. „Przyjdzie on, zrobi co do niego należy, zgarnie 6 frankόw i w sercu będzie dziękował niesfornemu dziecku. To widać. Ale jeżeli, jak to się bardzo często dzieje, dochodzi się do wniosku, że dobrze jest wybijać szyby, bowiem przyspiesza to obieg pieniądza i wspomaga przemysł, to muszę zakrzyknąć: “Stop”! To rozumowanie nie uwzględnia, czego nie widać”, pisze Bastiat. A nie widać, że gdyby szyba nie została zbita to owe „6 franków” zostałoby wydane na co innego. Np. na nowe buty. Dla przemysłu zatem, pisze Bastiat, to obojętne, czy zarobi szklarz, szewc, czy kamieniarz, ale już dla społeczeństwa jako całości nie – ono traci, bo przecież należy w ogólny bilans wliczyć stratę mieszczanina, który musi męczyć się w schodzonym obuwiu.
>>> Czytaj też: Apetyt rządu rośnie. PiS opodatkuje też sklepy internetowe
Ekonomiści nazywają opowiedzianą przez Bastiata historię „mitem zbitej szyby”, a problem przez nią ilustrowany problemem kosztów alternatywnych, tudzież kosztów utraconych korzyści. Pojawiają się one, gdy dostępny kapitał nie jest wykorzystywany w najlepszy z możliwych sposobów.
Powrót do przyszłości
Dobrze, już jesteśmy na powrót w 2016 r. Na co teraz może przydać się nam opowiadanie ekonomicznych przypowieści sprzed 150 lat? Przecież nie do zwalczania poglądu, że wojna jest dobra. Jest on na tyle skandaliczny, że głosić go można jedynie w ramach intelektualnej prowokacji.
Właściwe rozumienie kosztów alternatywnych przydaje się jednak także, gdy próbujemy rozwiązać problemy, z którymi mamy styczność codziennie i od których nie możemy uciec, np. kwestię podatków. Bardzo często widoczny „pozytywny” efekt opodatkowania towarów, usług, czy majątku odwraca naszą uwagę od jego skutków niewidocznych, a znacznie bardziej doniosłych.
Popracujmy na konkretach. W Polsce trwa debata nad opodatkowaniem sklepów wielkopowierzchniowych podatkiem obrotowym, już przegłosowano nowy podatek bankowy, a rozważa się jeszcze obłożenie dodatkową daniną składek na ubezpieczenie OC.
Zwolennicy tych podatków wskazują, że przełożą się one na (zwłaszcza dwa pierwsze) wzrost przychodów budżetowych i ograniczenie drenażu kapitałowego naszej gospodarki. Przeciwnicy nowych i wyższych podatków straszą zaś, że pewnikiem przełożą się one na wyższe ceny, a w efekcie zubożą konsumentów, którzy znów, tym razem pośrednio, będą ratować budżet państwa.
Bastiat powiedziałby, że obie strony skupiają się, niestety, na tym, co widać. A czego nie widać?
Weźmy podatek bankowy. Jak relacjonuje Monika Prądzyńska na portalu Onet.pl „projekt podatku zakłada obłożenie nim aktywów banków w wysokości 0,39 proc. w skali roku, co miałoby dać budżetowi państwa wpływ na poziomie 5,5 mld zł rocznie. Z tych pieniędzy rząd chce finansować programy socjalne, m.in. 500 zł na dziecko.” Cóż, widzimy same korzyści: banki dzięki stworzonemu przez państwo mechanizmowi płacą na nasze dzieci.
Standardowa teoria ekonomii mówi, że cena dobra obłożonego podatkiem rośnie i w wyniku gry popytu i podaży plasuje się gdzieś pomiędzy ceną sprzed podatku a wartością „cena plus podatek”. Jeśli produkt kosztujący 100 zł obłożymy10 proc. podatkiem, to cena ukształtuje się gdzieś pomiędzy 100 zł a 110 zł. Gdzie dokładnie, nie wiemy. Ale podatek bankowy jest zaprojektowany tak sprytnie, że standardowa teoria ekonomii na niewiele się zda. Dotyczy on nie konkretnych produktów, czy usług, ale sumy aktywów, czyli m.in. tego, na czym bank zarabia bądź traci (kredyty, których udziela, obligacje, itp.). Czy więc ceny produktów i usług bankowych wzrosną? Cóż, prawdopodobnie tak, ale wymierne zidentyfikowanie tych podwyżek będzie trudne. To będzie to, czego nie widać. Świadomi problemów z oceną cenowych skutków nowego podatku jego zwolennicy przekonują, że banki zredukują marże, ale nie podniosą cen.
Ale nawet, gdyby mieli rację, to czy zredukowanie marży banku jest dla zwykłych Kowalskich takie korzystne? To jest to, co widać: bank mniej zarabia. Nie widać tego, że bank mniej inwestuje; nie widać tych kredytów, których nie udzielono i obligacji, których nie zakupiono. Nie widać pracowników, których nie zatrudniono, albo tych, którym obniżono pensje. Nie widać nowych oddziałów banku, których nie otworzono i nowych produktów, których nie wymyślono. Nie widać firm, które nie powstały, albo które upadły. A czego nie widać tego sercu nie żal?
Rozumowi przynajmniej powinno być żal.
Dobijanie Biedronek
Zajmijmy się przez chwilę tym, co widać i co wydaje się takie pożądane: wpływami budżetowymi i tą rzekomo oczywistą korzyścią, które stanowi ich zwiększanie.
Zastanawia już sam fakt, że radość ze zwiększenia wpływów do budżetu wyrażają tak często osoby, które jednocześnie uważają, że państwo „kradnie i oszukuje”. Ta niespójność postaw sygnalizuje, że być może korzyść dla budżetu nie jest równoznaczna z korzyścią dla społeczeństwa.
Bo czy uświadamiamy sobie, że zgadzając się na nowe podatki, wpadamy w błędne koło? Te przekładają się na nowe i większe wydatki, które skutkują zwiększonym zadłużeniem, a to w końcu wymusza nakładanie kolejnych podatków. Dwóch amerykańskich ekonomistów, Stephen Moore i Richard Vedder, wykazało – analizując wydatki rządu USA z okresu od 1945 r. do 2009 r. i porównując je z przychodami podatkowymi – że każdy kolejny dolar zebrany w podatkach przekładał się średnio na 1,17 dolara nowych wydatków. Nie ma powodu zakładać, że w innych krajach jest inaczej. W zależności od przywiązania do konserwatyzmu budżetowego, różnić się mogą tylko stopniem „przyśpieszenia” wydatków.
>>> Czytaj też: Nowa koncepcja podatku od hipermarketów. Będzie zależeć od obrotu, nie powierzchni sklepu
„Badaliśmy dane statystyczne z każdej możliwej strony i w każdy możliwy sposób. Nijak nie udało się wykazać, że wyższe podatki obniżają wydatki”, podsumowali ironicznie w 2011 r. w artykule „Wyższe podatki nie obniżą deficytu”.
Załóżmy jednak przez moment, że podatki zbiera się naprawdę po to, by zmniejszyć deficyt i się nie zadłużać. Nawet wtedy społeczeństwo może tracić. Zdaniem Thayera Watkinsa, ekonomisty ze stanowego Uniwersytetu San Jose, sumaryczna strata, jaką ponoszą konsumenci i producenci w wyniku opodatkowania danego produktu jest tylko częściowo kompensowana przez wpływy do budżetu z tego tytułu.
„Wykazuje to analiza ekonomiczna. Sytuacja jest analogiczna do tej, w której złodziej włamuje się do samochodu, dokonując uszkodzeń, których naprawa wyniesie 500 dolarów, żeby uzyskać przedmiot wart 50 dolarów. Strata właściela to 550 dolarów. Zysk włamywacza to 50 dolarów”, pisze Watkins w artykule nt. podatków pośrednich (dokładnie akcyzy).
A jaki efekt będzie miał drugi planowany podatek – ten od sklepów wielkopowierzchniowych? Wiemy, że ma wynosić ok. 2 proc. od obrotów i według rządowych szacunków da budżetowi ok. 2 mld zł. Taki podatek jest kosztem sprzedawcy, w związku z czym, aby zachować rentowność na starym poziomie, sprzedawca ma dwa wyjścia: podnieść ceny, albo ciąć koszty pozapodatkowe. To czy w ogóle jednak może podnieść ceny o choćby grosz nie jest zależne od sprzedawcy, a od tzw. elastyczności popytu. Może być tak, że nie zareaguje on na zmiany cen poszczególnych towarów (popyt będzie wtedy nieelastyczny), a może być tak, że obecne ceny (przed podatkiem) są już tak wysokie, że choćby odrobine wyższe spowodują drastyczny spadek popytu. Tego nie da się przewidzieć. Jeśli sprzedawca będzie sprytny (a sprzedawcy tacy bywają), podniesie ceny dóbr trudnozastępowalnych – np. chleba. Nie dość, że koszty poniosą konsumenci, to jeszcze będą to ci biedniejsi.
Zapewne sprzedawcy wybiorą drogę pośrednią: delikatnie podniesienie cen niektórych produktów oraz cięcie kosztów. Co to drugie oznacza? Mniej więcej to samo, co w przypadku banków: to, czego nie widać. Duże sieci handlowe w dłuższej perspektywie ograniczą nabór nowych pracowników, albo zaoferują nowo przyjmowanym mniejsze pensje, a aktualnym mniejsze pakiety socjalne, ograniczą otwieranie nowych sklepów, zamówią tańsze odpowiedniki sprzedawanych produktów, itp.
Efekt? Ograniczymy nie tylko rozwój sieci typu Biedronka, ale zredukujemy popyt wewnętrzny (droższe produkty, mniejsze płace). Sprzedawcy mają jeszcze jedno wyjście wobec widma podatku: zwiększyć rentowność inwestycji. Ale to wymaga większych nakładów inwestycyjnych teraz (choćby na wymyślenie tego, jak to zrobić), a więc jeszcze mocniej pompuje teraźniejsze koszty. Nikt bez ogromnych rezerw kapitałowych i gotowości do „palenia gotówki” tego nie zrobi, zwłaszcza w niestabilnym środowisku podatkowym.
Jak widać, negatywne skutki opodatkowania, których nie widać mogą, przeważyć jego pozytywne konsekwencje, które co prawda widać, ale często są złudzeniem.
Trudno jednak „na liczbach” udowodnić, że coś czego nie ma miałoby większą wartość niż coś, co jest. Rozumowanie ekonomiczne, które dostrzega „niewidzialną” warstwę gospodarki jest rozumowaniem „kontrfaktycznym”, a więc dla wielu, jeśli nie dla większości ludzi, zbyt „abstrakcyjnym”, by brać je pod uwagę. Szkoda, bo przecież niemożliwość zgromadzenia dowodów w sposób, który nadałby się do „skwantyfikowania” nie oznacza, że one nie istnieją. Oznacza tylko, że mają inną naturę.
„Mόj Boże, jak ciężko w ekonomii dowieść, że dwa i dwa daje cztery. Gdy to się uda, słychać krzyk: To takie oczywiste, nudzisz nas. Potem głosowanie. Znowu tak, jakby nic nie zostało powiedziane”, wzdychał Bastiat i, niestety, od jego czasów niewiele się zmieniło.