Czy w Polsce da się przegrać walkę o klienta, jeśli oferujemy łatwo dostępne i tanie produkty, a usługa jest wygodna? Co musiałaby zrobić firma, żeby klienci się od niej odwrócili? Wygląda na to, że konsumenci przełkną każdy wizerunkowy kryzys i przymkną oko na wiele skandali, nieprawidłowości i przykłady jawnego łamania prawa. Co więcej, także na własne bezpieczeństwo. I nie chodzi tu tylko o klientów niezamożnych, dla których różnica kilku złotych odbija się znacząco na domowym budżecie.

Nie chcemy od nich kupować, ale…

Wydawało się, że na skutek geopolitycznych przetasowań na niespotykaną wcześniej skalę zmieni się również podejście do etycznych wyborów firm. Zaraz po napaści na Ukrainę wiele z nich ogłosiło, że nie będzie dłużej oferować swoich produktów i usług w Rosji. Niektóre jednak takich kroków nie podjęły (np. właściciel sieci Leroy Merlin, Auchan i Decathlon), dlatego nawoływano do bojkotu marketów. Po kilku tygodniach okazało się, że za deklaracjami wcale nie poszły czyny. Sklepy bynajmniej nie świeciły pustkami, a na zakupach można było spotkać także mieszkających w Polsce Ukraińców. Klientów wprawdzie ubyło, ale tylko na początku konfliktu, a po dwóch, trzech miesiącach wszystko wróciło do normy – informował w czerwcu portal branżowy Dlahandlu.pl, wskazując, że już w maju zainteresowanie ofertą Auchan wróciło do poziomu sprzed wojny. Podobnie było z innymi sieciami, do których bojkotu nawoływano.
Do bojkotu rosyjskich produktów nawoływano już w 2014 r., gdy Rosja zaanektowała Krym. Bez większych efektów
Reklama
Zwracano wówczas uwagę, że jest to także spowodowane inflacją i zwiększonymi kosztami życia, a w takich momentach na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim chęć oszczędzania. Tyle że bojkoty nie były skuteczne także wcześniej. Do rezygnacji z pewnych produktów próbowano nawoływać już w 2014 r., gdy Rosja zaanektowała Krym (wówczas chodziło jednak o bojkot marek, które należą do rosyjskich firm).
W ogniu krytyki z powodu obecności w Rosji znalazła się także spółka LPP, właściciel takich marek jak Reserved i Mohito. Zamknęła swoje sklepy po kilku tygodniach od inwazji. To wystarczyło, aby trafiła na „listę wstydu”. Spółkę taka historia już kiedyś spotkała. W 2013 r. nawoływano do jej bojkotu z powodu unikania opodatkowania dzięki przeniesieniu znaków towarowych do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Klientów – przynajmniej tych wypowiadających się w internecie – oburzyło też odkrycie, że spółka zlecała szycie swoich ubrań fabryce w Bangladeszu, która w 2013 r. się zawaliła. W wyniku katastrofy ponad 1 tys. pracowników poniosło śmierć. Po tragedii rozpoczęła się dyskusja o fatalnych warunkach ich pracy.

Cały tekst przeczytasz w świątecznym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej