W ciągu niespełna dwóch tygodni od rozpoczęcia przez Władimira Putina wojny przeciwko Ukrainie, zdołał on wyrządzić ogromne szkody zarówno sąsiedniemu krajowi, jak i sobie samemu. Rosyjski przemysł medialny jest jedną z mniejszych ofiar tego zbrodniczego przedsięwzięcia, które zabiło już tysiące ludzi i zmusiło miliony uchodźców do ucieczki w bezpieczne miejsce. Jednak jego upadek zasługuje na uwagę z dwóch powodów. Sposób, w jaki zniekształca on obraz informacyjny wojny dla Rosjan i obserwatorów z zewnątrz oraz jego niemały udział w zbiorowej winie Rosjanpisze Leonid Bershidsky w opinii dla serwisu Bloomberg.

To należy ujawnić: byłem zaangażowany w tworzenie rosyjskich mediów niepaństwowych od połowy lat 90. do początku 2010 r. jako redaktor, założyciel, dyrektor redakcji lub wydawca wielu ważnych publikacji, w tym dziennika „Wiedomosti”, będącego wówczas spółką joint venture „The Wall Street Journal” i „Financial Times”, oraz rosyjskich wydań tygodników „Newsweek”, „Forbes” i „SmartMoney”. Brałem również udział w tworzeniu dwóch platform, które w ostatnich dniach zostały zmuszone do zamknięcia lub zablokowane w Rosji: TV Rain, gdzie jako jej pierwszy redaktor naczelny zatrudniłem w 2010 r. oryginalny zespół informacyjny, oraz Republic.ru (dawniej Slon.ru), gdzie byłem redaktorem założycielem i jednym z udziałowców. Tak więc kooptacja niektórych prywatnych mediów w Rosji i zniszczenie innych oznaczało ruinę pracy mojego życia. Nie jestem więc obiektywnym obserwatorem powrotu Rosji do cenzury z czasów Związku Radzieckiego.

Kary za „fake newsy” to ostatni gwóźdź do trumny mediów

Cenzura wbiła ostatni gwóźdź do trumny mediów niepaństwowych. W zeszłym tygodniu Putin podpisał ustawę, zgodnie z którą „fake newsy” na temat rosyjskiej „operacji wojskowej” na Ukrainie – której nigdy nie nazywa się „wojną” czy „inwazją” – są karane nawet 15 latami więzienia. Ponieważ prawo działa wstecz, wiele publikacji zareagowało na nie, usuwając ze swoich archiwów artykuły o inwazji. Niektóre, jak The Bell czy rosyjskie wydanie „Forbesa”, poinformowały czytelników, że nie będą już mogły informować o „operacji wojskowej” i skupią się na innych kwestiach. Inne, jak „Nowaja Gazieta”, kierowana przez laureata Pokojowej Nagrody Nobla Dmitrija Muratowa, czy „Kommiersant”, starają się postępować zgodnie z literą prawa, usilnie unikając słowa „wojna”, choć między wierszami prześwituje ich dyskomfort z tym związany, jak i z samą wojną. Inne jeszcze podjęły decyzję o zamknięciu, jak TV Rain, której właścicielka, Natalia Sindeeva, żegnała się z widzami ze łzami w oczach, czy Znak.com, na którego stronie internetowej znajduje się teraz tylko krótka notka, że redakcja nie mogła kontynuować pracy w związku z istniejącymi ograniczeniami.

Reklama

Strony takie jak Republic.ru, Meduza.io i Zona.media zostały zablokowane w Rosji przez rządowego cenzora, Roskomnadzora, i choć niektóre z nich są nadal aktualizowane i można je oglądać za pomocą wirtualnej sieci prywatnej VPN lub aplikacji, ich rosyjska publiczność prawdopodobnie skurczy się do kilkudziesięciu tysięcy osób gotowych uciec się do takich sztuczek. Ponieważ wielu dziennikarzy uciekło z Rosji, gdziekolwiek pozwoliła im na to sytuacja wizowa, opierają się oni głównie na źródłach dostępnych dla czytelników za pośrednictwem sieci społecznościowych.

Radio JKW, które narodziło się jeszcze przed rozpadem Związku Radzieckiego, zostało bezceremonialnie zlikwidowane przez kontrolowanego przez państwo większościowego właściciela, Gazprom Media – jego częstotliwość FM została przekazana państwowej propagandowej oficynie Sputnik.

Ponieważ ustawa o cenzurze dotyczy również publikacji zagranicznych, muszą one uważać na to, co przekazują z Rosji, dlatego między innymi Bloomberg i BBC zawiesiły relacje, a Washington Post ogłosił, że będzie wycofywał nagłówki i datowniki ze swoich relacji dotyczących wojny, aby chronić swoich informatorów.

Wypaczony obraz wojny

Bezpośrednim skutkiem dewastacji rosyjskich mediów jest wypaczony obraz wojny – nawet w dzisiejszych czasach, gdy każdy, kto ma konto w mediach społecznościowych, jest reporterem. Niezależne media były podłączone do infrastruktury rosyjskiego sprzeciwu i próbowały zmierzyć nastroje zwykłych Rosjan. Bez nich trudniej będzie zebrać informacje o tym, jak bardzo popularny w Rosji jest Putin i jego inwazja oraz jak ugodowo Rosjanie znoszą ekonomiczne represje.

Niepaństwowe media rosyjskie i zagraniczne biura informacyjne miały również źródła establishmentowe – być może nie należące do ścisłego kręgu Putina, ale mogące rzucić światło na sposób myślenia przedstawicieli władzy o wojnie lub jej katastrofalnych skutkach ekonomicznych. Wobec braku kontroli jakości sprawowanej przez redaktorów, w sieciach społecznościowych i mediach ukraińskich pojawiają się bardzo wątpliwe „informacje wewnętrzne”, jak na przykład długi tekst, rzekomo autorstwa analityka rosyjskiego kontrwywiadu, który wyciąga skrajnie pesymistyczne wnioski na temat inwazji z punktu widzenia Kremla.

Wreszcie, niepaństwowe media rosyjskie miały źródła w rosyjskim wojsku i mogły dotrzeć do rodzin członków sił zbrojnych i nakłonić ich do rozmowy. W poprzednich wojnach pomagało to w monitorowaniu morale wojsk i tworzeniu realistycznego obrazu strat. Obecnie, gdy zwykli Rosjanie boją się odwetu bardziej niż kiedykolwiek od połowy lat 80-tych, informacje pojawiające się w mediach społecznościowych są mało przydatne, więc relacje medialne byłyby niezbędne.

Dysfunkcyjny ekosystem medialny

Zagraniczne media w Rosji i rosyjskie media niepaństwowe zawsze tworzyły swego rodzaju ekosystem, korzystając z wzajemnych kompetencji i informując świat i Rosjan najlepiej, jak potrafiły, za pomocą uczciwych reportaży. Obecnie ekosystem ten stał się dysfunkcyjny, a w sytuacji, gdy w Ukrainie trwa wojna, jego utrata pogłębia chaos.

Już sam obraz informacyjny wojny jest dziwaczny. Bezpieczeństwo operacyjne rosyjskich sił inwazyjnych jest niewytłumaczalnie słabe: łatwo jest sfotografować rosyjskich żołnierzy i sprzęt lub nagrać ich na wideo, podczas gdy siłom ukraińskim w dużej mierze udało się temu zapobiec. Pomaga im w tym duża część społeczności wywiadowczej, która stara się chronić informacje o ruchach wojsk ukraińskich, ale chętnie dzieli się dostępnymi danymi o działaniach jednostek rosyjskich. W rezultacie osoby postronne – nawet te, które ignorują propagandę z obu stron konfliktu zbrojnego – często widzą wojnę w sposób, w jaki ukraińskie wojsko chciałoby ją widzieć. To prowadzi do zbytniego optymizmu co do bardzo niepewnego wyniku działań wojennych. Wobec niemal całkowitego wyciszenia doniesień z Rosji snuje się najśmielsze domysły na temat świadomości Rosjan o kosztach wojny i ich gotowości do ich poniesienia, a także na temat pozycji Putina w elitach.

Mówiąc za siebie, nawet gdybym był skłonny odłożyć na bok swoje uczucia i spróbować analitycznie spojrzeć na tę katastrofę, trudno byłoby mi wyciągnąć jakiekolwiek sensowne wnioski bez relacji moich kolegów z Rosji.

Nie płaczcie za rosyjskimi mediami

A jednak część mnie nie żałuje wszystkich nieistniejących już lub przejętych mediów – nawet tych, w których tworzeniu miałem swój udział. Ich droga od czasu aneksji Krymu w 2014 roku była drogą kompromisu. Najpierw zabroniono im kwestionowania statusu Krymu jako części Rosji. Następnie prawo zobowiązywało ich, by informując o organizacjach zakazanych lub uznanych za „niepożądane” w Rosji, zawsze wspominali o tym statusie nadanym przez państwo. Ostatnio, całe media i dziennikarze zostali uznani za „zagranicznych agentów” i zmuszeni do drukowania całego akapitu tekstu pisanego dużymi literami na początku każdego artykułu i postu w mediach społecznościowych, aby poinformować czytelników o tym upokarzającym oznaczeniu. Zadziwiające jest to, że niektóre media, które były blokowane od początku inwazji, nadal to robią. I to mimo że poprzednia kara została zastąpiona surowszą!

Media godziły się na kary i upokorzenia

Za każdym razem, gdy nieracjonalne przepisy były zaostrzane, rosyjscy redaktorzy i reporterzy godzili się na nie, aby móc dalej pracować i docierać do odbiorców. Ale w ten sposób nie przekazywali już tylko tych wiadomości, które chcieli przekazać – wykonywali również pracę na rzecz reżimu Putina. Można by argumentować, że publiczność zawsze przejrzy narzucony język. Jednak jako demonstracja nagiej władzy reżimu nad rzekomo niezależnymi mediami, platformy te nadal działały. Jako osoba z dwudziestoletnim doświadczeniem w pracy w rosyjskich mediach, musiałem zadać sobie pytanie, co jeszcze zrobiłyby te media, gdyby Kreml tego zażądał?

Przyzwolenie na szybką erozję wolności od czasu Krymu było częścią rosyjskiej umowy społecznej. Odzyskane niedawno wielkie ambicje mocarstwowe kraju miały swoją cenę. Trzeba było ją zapłacić, aby zachować wygodny styl życia, do którego przyzwyczaiło się wiele osób w większych miastach Rosji, w tym dziennikarze. Kompromisy stały się obowiązkowe, dla jednych większe niż dla innych. Aleksiej Wieniediktow, redaktor „JKW”, musiał stać się twarzą złodziejskiego systemu „elektronicznego głosowania” w Moskwie, który pomógł prokremlowskiej partii sfałszować ostatnie wybory parlamentarne. Muratow powstrzymał się od bezpośredniej krytyki Putina w swoim przemówieniu noblowskim i otrzymał oficjalny list gratulacyjny od dyktatora. Nawet najtwardsi reporterzy śledczy znoszą mantrę o „zagranicznym agencie” na czołówkach swoich artykułów.

Dziennikarze są współwinni inwazji

Inwazja na Ukrainę skutecznie unieważniła umowę, doprowadzając ją do skrajności. Dokręcając śrubę do końca, reżim pozbył się wszelkich pozorów, że potrzebuje symbolicznych niezależnych mediów, i uniemożliwił dziennikarzom i redaktorom dalsze wykonywanie ich pracy. Ci, którzy przestrzegają zasad nawet teraz, są w pełni współwinni inwazji, niezależnie od ich osobistych poglądów. Ci, którzy stosowali się do przepisów wcześniej, ale nie byli w stanie zrobić ostatniego kroku, również nie są bez winy. Słabość ich oporu przyczyniła się do katastrofy na Ukrainie.

W czasach Związku Radzieckiego istniał rodzaj rosyjskiego przemysłu medialnego na uchodźstwie – z oddziałami w USA, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech. Rosyjskojęzyczne media tworzone przez niedawnych uciekinierów z reżimu Putina znów się pojawią. Niewielu moich dawnych kolegów jest jeszcze w Moskwie, a wielu z tych, którzy wyjechali, umie robić tylko jedną rzecz: przekazywać wiadomości. Wygnani towarzysze broni lidera opozycji Aleksieja Nawalnego ogłosili niedawno nabór na dziennikarzy i redaktorów, najwyraźniej z myślą o wykorzystaniu nowo uwolnionych i potencjalnie niezamożnych talentów dziennikarskich. Odzew był ogromny.

Jednak prasa emigracyjna nie jest w stanie opisywać kraju takiego jak Rosja. W końcu – prawdopodobnie po zakończeniu rządów Putina – kraj znów będzie potrzebował uczciwych mediów. Ale niezależnie od tego, czy będą one tworzone przez powracających, czy w całości przez nowe pokolenie dziennikarzy, oni – i my – będziemy musieli starać się o wiele bardziej. Widzieliśmy już, jak łatwo cały krajobraz medialny może zamienić się w pustynię, jeśli nie będziemy walczyć z represjami, cenzurą i autocenzurą, jakby od tego zależało nasze życie. To nie powinno się już nigdy powtórzyć.