Zaledwie 30 lat temu otrzymaliśmy możliwość przekraczania zachodniej granicy bez konieczności posiadania wizy. Zniesiono je na początku kwietnia 1991 r., jeszcze przed uroczystym podpisaniem z Republiką Federalną Niemiec traktatu dobrosąsiedzkiego. Wtedy też okazało się, że każda zmiana na lepsze miewa ciemne strony.

Przemytnicy znad Odry

– Granica na Odrze i Nysie może stać się Rio Grande Europy – ostrzegał w maju 1990 r. podczas polsko-niemieckiego sympozjum naukowego Henryk Szlajfer. Doradzający Obywatelskiemu Klubowi Parlamentarnemu ekonomista celowo przywołał analogię z rzeką, rozsławioną na świecie za sprawą przygodowych książek i westernów. Dowiedzieć się z nich można było, że ilekroć w Ameryce lub Meksyku zaczynał się kryzys, natychmiast na pograniczu następował wysyp gangów parających się przemytem. Również w ogarniętej kryzysem Polsce, kiedy demokratyczny rząd pozwolił każdemu obywatelowi posiadać paszport, miejscowości nad Odrą i Nysą zaczęły nagle upodabniać się do tych znad Rio Grande.
„Nasza bieda nas rozgrzesza/ Polski handel, Trzecia Rzesza/ Jedzie pociąg, koła stukocą/ Parowóz gwiżdże, baby się pocą/ Przemytnicy i celnicy/ Czyli orgazm na granicy” – to fragment piosenki „Berlin Zachodni” z 1990 r. zespołu Big Cyc. Gdy Krzysztof Skiba i koledzy pierwszy raz jechali do Niemiec, Polska właśnie otwierała się na Zachód. Oznaczało to także nowe możliwości zarobku. Zza Odry przywożono alkohol, słodycze oraz produkty spożywcze, do Niemiec wieziono papierosy, przynoszące za sprawą różnicy cen krociowe dochody. Początkowo towar przenosiły przez granicę „mrówki”, ludzie jeżdżący w tę i z powrotem z dozwoloną prawem ilością dóbr. Jednak detaliści nie mogli marzyć o fortunie. Szansę jej zdobycia dawało zorganizowanie się w grupę, zdolną przygotować przerzut większej ilości chodliwych towarów.
Reklama
Już w 1990 r. w miejscowościach nad Odrą zaroiło się od gangów. Przemycane dobra chowano w samochodach, np. w bagażnikach, kołach zapasowych, pod tapicerką. Szybko też zaczęto nawiązywać współpracę z kierowcami TIR-ów. Ponieważ służby celne prawie nie reagowały, opowiadano dowcip o tym, jaka jest choroba zawodowa celnika? „Postępująca ślepota” – brzmiała odpowiedź. Inna sprawa, że na wzmożony przepływ ludzi i towarów miedzy państwami polscy celnicy byli zupełnie nieprzygotowani. Na przejściach granicznych brakowało sprzętu: endoskopów, wykrywaczy metali, urządzeń do prześwietlania bagaży oraz pojazdów.
„Celnicy zajmujący się przeszukiwaniem samochodów w Ogrodnikach mieli do dyspozycji jedynie cztery latarki, śrubokręt i komplet kluczy. We Włocławku mogli się pochwalić tylko drabiną. Na 60 funkcjonariuszy z Budziska przypadał jeden endoskop i jedno lusterko do kontroli podwozi aut” – pisał w listopadzie 1999 r. na łamach tygodnika „Wprost” Andrzej Kulik. Niektóre punkty celne nie posiadały placów do przeszukania TIR-ów czy ramp do ich rozładunku. Dopiero w 1995 r. kupiono 37 wag do ważenia samochodów ciężarowych. Dawały one szansę na porównanie rzeczywistego ciężaru kontrolowanego pojazdu z tym, co zostało podane w dokumentach.
Szef urzędu celnego w Kołbaskowie już pod koniec grudnia 1989 r. wytłumaczył premierowi Tadeuszowi Mazowieckiemu, dlaczego jego ludzie jedynie z rzadka przejmują kontrabandę: „Dziś przemytnik nie proponuje polskiemu celnikowi butelki koniaku, lecz gotówkę w kwotach odpowiadających nieraz 10-letniemu uposażeniu urzędnika państwowego”.