Jakie znaczenie ma kurs walutowy w polityce gospodarczej? Co można dzięki jego zmianom uzyskać, a czego nie da się osiągnąć?

Stefan Kawalec: Elastyczny kurs walutowy działa jak antycykliczny amortyzator gospodarki. W okresie boomu waluta się umacnia, co nieco spowalnia wzrost, natomiast w sytuacji kryzysu i załamania kurs walutowy się osłabia, co poprawia konkurencyjność gospodarki i ułatwia przetrwanie trudnego okresu. Usunięcie tego amortyzatora jest niebezpieczne. John Maynard Keynes i Milton Friedman reprezentowali przeciwstawne pozycje myśli ekonomicznej, jednak łączył ich pogląd o ograniczonej elastyczności cen, a w szczególności płac, co prowadziło ich do wniosku, że zmiany kursu walutowego pełnią istotną rolę dostosowawczą. Niemożność jego zmiany w niektórych okolicznościach może powodować bardzo wysokie koszty. Dlatego, kiedy w Europie zdecydowano o stworzeniu unii walutowej, większość amerykańskich ekonomistów akademickich krytykowała ten krok, twierdząc, że może on w przyszłości narazić niektóre kraje na recesję, z której ciężko będzie im wyjść. Dzisiaj, w warunkach wysokiej inflacji, po kilkunastu latach stosowania niekonwencjonalnej polityki pieniężnej na świecie wracamy niejako do podstaw ekonomii, o których wielu chciało już zapomnieć. Poważni ekonomiści i politycy byli jeszcze do niedawna przekonani, że olbrzymia ilość pieniądza kierowanego do gospodarki nie wywoła inflacji, a jednak stało się inaczej. To też dobry moment, żeby zwrócić uwagę, że wola polityczna nie jest w stanie w dłuższej perspektywie przełamać praw ekonomii.
Ernest Pytlarczyk: Kurs walutowy nie jest mechanizmem, który rozgrzesza błędy polityki gospodarczej. Co więcej, jest papierkiem lakmusowym ostrzegającym przed nieprawidłową polityką gospodarczą. Jeśli weźmiemy np. Turcję, to kurs walutowy jasno pokazuje, że zmierza ona w złą stronę. Kurs walutowy jest instrumentem przydatnym w zniwelowaniu pewnych nierównowag. Pozwala odzyskać konkurencyjność gospodarkom, które np. na skutek szoku tę konkurencyjność utraciły. Działa szybko. Sprawia jednocześnie, że te nierównowagi nie mogą się w nieskończoność budować, bo są dość szybko wychwytywane przez rynki finansowe i następuje korekta poprzez kurs walutowy.
Czy prawdziwe jest stwierdzenie, że silny i umacniający się kurs walutowy jest sygnałem silnej gospodarki?
Reklama
E.P.: Często tak, choć nie jest to tak jednoznacznie czarno-białe. Kapitał z reguły płynie tam, gdzie są wyższe stopy zwrotu, co zazwyczaj wiąże się z szybkim wzrostem danej gospodarki. Teorii tłumaczących zachowanie kursu walutowego jest jednak bardzo dużo. Są wśród nich także sprzeczne z tą zasadą, np. teoria niezabezpieczonego parytetu stóp procentowych. Jako praktyk rynkowy uważam jednak, że gospodarki, które oferują wyższe stopy procentowe, szybciej rosną i mają wyższe realne stopy procentowe, odczuwają z reguły presję na umocnienie swojej waluty. Część przepływów kapitału między gospodarkami wynika wprost z uwarunkowań ekonomicznych - np. inwestycje bezpośrednie czy kapitał z funduszy europejskich. Oprócz tego mamy kapitał spekulacyjny, który czasem podąża za teoriami ekonomicznymi, wzmacniając je, ale czasem też płynie do danego państwa wbrew nim i prowadzi do anomalii w zachowaniu kursu walutowego. Ale generalnie mocna waluta jest odbiciem silnej gospodarki. Zdarza się jednak, że silny wzrost kursu walutowego jest efektem niezdrowego boomu, po którym następują kryzys i załamanie.
W 2016 r. napisali panowie w książce „Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty”, że euro jest zagrożeniem dla funkcjonującego w Unii wspólnego rynku. Postulowali też panowie rozwiązanie strefy euro, poczynając od wyjścia z niej Niemiec. Czy dziś napisalibyście to samo?
S.K.: Przez ostatnie sześć lat nie zdarzyło się nic, co przeczyłoby zawartym w książce tezom.
Obecny kryzys wzmacnia wasze argumenty czy należałoby je w jakiś sposób zmodyfikować?
E.P.: To jest specyficzny kryzys. Nie dotknął jednego czy dwóch państw, lecz wszystkich członków strefy euro, choć w różnym stopniu. Dlatego nie można z niego wprost wyprowadzić tezy, że jest on kolejnym przejawem słabości strefy euro. Źródło szoku dla wszystkich państw jest jedno i to samo - wysokie ceny energii. Teoretycznie więc można w tym wypadku oddziaływać polityką monetarną. Ale ten kryzys jeszcze się nie skończył. Państwa mają różną energochłonność, różny dostęp do rynków finansowych i odmienne koszty pożyczania pieniędzy. Można założyć, że polityka pieniężna Europejskiego Banku Centralnego bardzo szybko przestanie być odpowiednia dla części krajów. Właściwie już tak jest dla państw bałtyckich, gdzie inflacja jest szczególnie wysoka. Prezes EBC może im jedynie przekazać słowa wsparcia, ale polityka monetarna nie będzie prowadzona z myślą o ich problemach. Z drugiej strony mamy Włochy, które z uwagi na niekonkurencyjność swojej gospodarki i wysoki dług publiczny oczekują, że stale będą mogły tanio pożyczać.
Czyli sytuacja potwierdza tezę o niefunkcjonalności strefy euro?
ikona lupy />
Ernest Pytlarczyk główny ekonomista Banku Pekao S.A. / nieznane
S.K.: Inflacja w krajach strefy euro jest bardzo zróżnicowana: od 6 proc. we Francji, poprzez 14 proc. w Holandii, po 22-24 proc. w krajach bałtyckich. Natomiast stopa procentowa EBC jest jednakowa dla całego obszaru. Ponadto swobodę manewru EBC ogranicza dług Włoch i Grecji. Gdyby bank tak samo jak Fed podwyższał stopy, to w pewnym momencie kraje te mogłyby się stać niewypłacalne, co byłoby problemem dla Europy, w szczególności w przypadku długu włoskiego ze względu na jego wielkość.
Podstawowym i skutecznym narzędziem odzyskiwania międzynarodowej konkurencyjności, szeroko opisywanym w panów książce, jest spadek kursu krajowej waluty. Czy każda deprecjacja jest korzystna dla gospodarki? Ze względu na wysoką inflację wiele państw narzeka teraz, że amortyzator w postaci kursu walutowego zadziałał zbyt mocno.
S.K.: Istotne są dostosowania kursu walutowego zarówno w górę, jak i w dół, w zależności od okoliczności. Jeżeli w sytuacji silnego boomu nie następuje umocnienie kursu walutowego (bo kraj nie ma własnej waluty), to rośnie inflacja i następuje realna aprecjacja waluty. Osłabia ona konkurencyjność gospodarki, której przywrócenie bez własnej waluty jest zadaniem karkołomnym, gdyż wymagałoby w danym kraju obniżenia cen i płac w stosunku do cen i płac u partnerów handlowych. Nominalna aprecjacja kursu w kraju z własną walutą również osłabia konkurencyjność gospodarki, lecz w takim przypadku jej przywrócenie może później łatwo nastąpić przez nominalne osłabienie waluty. Jednakże zmiany kursu walutowego, nawet jeśli są ekonomicznie uzasadnione i per saldo dobre dla gospodarki, dla części podmiotów są niekorzystne i mogą wywoływać niepokój.
Wynika z tego, że niektóre państwa, w tym Polska, ponoszą dziś koszty posiadania własnej waluty.
S.K.: Mamy z tego tytułu zarówno korzyści, jak i koszty. Saldo będzie można ocenić ex post, po zakończeniu kryzysu i porównaniu jego przebiegu w krajach strefy euro oraz państwach bez wspólnej waluty. Mało kto zwrócił uwagę, że w roku 2020, w mrokach pandemii i w czasie dużych obaw związanych z osłabieniem złotego, polski eksport do Niemiec osiągnął wyższy poziom niż francuski. Może się to wydawać zaskakujące, biorąc pod uwagę, że Francja graniczy z Niemcami i ma z nimi nieprzerwane relacje gospodarcze od kilkuset lat, a także wspólną walutę, a jej gospodarka jest kilkukrotnie większa od polskiej. W naszej książce zwróciliśmy uwagę, że od czasu wprowadzenia euro udział krajów strefy euro w obrotach handlowych Niemiec spadł, a udział krajów spoza strefy, w tym Polski, urósł. Handel rośnie dzięki temu, że utrzymuje się konkurencyjność naszej gospodarki i niemieckim firmom opłaca się u nas inwestować i lokować produkcję.
E.P.: Krajowi ekonomiści często powtarzali w pierwszej połowie tego roku, że powinniśmy być już w strefie euro, bo osłabił się nam złoty, a będąc w niej, łatwiej byłoby nam sięgnąć po środki z KPO. Podejmowanie decyzji, która zapada na wiele lat - właściwie można uznać, że na zawsze, bo nie ma procedury wyjścia - pod wpływem jednego kryzysowego epizodu, nawet tak drastycznego jak obecnie, jest nieracjonalne. Można założyć, że w czasie naszej obecności w strefie euro takich epizodów będzie więcej. Na przykład zaczniemy wydobywać gaz z łupków, staniemy się jeszcze większym eksporterem. Boom łupkowy doprowadziłby do dużego wzrostu płac i prawdopodobnie inflacji, i nic z tym nie moglibyśmy zrobić. Po zakończeniu wydobycia, bez mechanizmu w postaci kursu walutowego, zostalibyśmy z tymi wysokim płacami. Podobny przypadek może spotkać kraje bałtyckie, które mają wysoką inflację, także płacową. Po kryzysie będą oceniać, co zostało z ich konkurencyjności. W grę wchodzą różne scenariusze, łącznie z imigracją mieszkańców.
Z tego wynika, że wchodząc do strefy euro, musimy założyć, że w długim okresie zdarzy się sytuacja, że polityka EBC będzie dla nas nieodpowiednia. Ale czy za kilkadziesiąt lat gospodarki państw strefy euro nie będą na tyle zsynchronizowane, by istniała dla nich jedna odpowiednia polityka monetarna?
E.P.: Europa jest dużym obszarem, bardzo zróżnicowanym w wielu kwestiach. Do takiego scenariusza potrzebne byłoby silniejsze spoiwo w postaci mocnej więzi kulturowej czy językowej. Stany Zjednoczone też nie są optymalnym obszarem walutowym, ale czynniki kulturowe, narodowe i polityczne je spajają. Ceną za dolara jest to, że słabsze ekonomicznie stany się wyludniają. Amerykanie godzą się na ten koszt, bo są jednym narodem. Jesteśmy daleko od tego, żeby Europejczycy uznali się za jeden naród. Możemy się godzić na to, że pewne obszary Polski nigdy nie będą konkurencyjne i się wyludnią. Ale czy jesteśmy w stanie ponieść ten koszt na poziomie Unii, to znaczy zaakceptować fakt, że może się wyludnić Polska? Chyba nie. Taki scenariusz grozi państwom bałtyckim, ale także Rumunii czy Bułgarii.
Analizują panowie wiele przykładów państw zmagających się z gospodarczymi kłopotami, zarówno posiadających własną walutę, jak i takich, które należały do wspólnego obszaru walutowego lub stosowały sztywny kurs walutowy. Prawdopodobnie w żadnym z tych państw przyczyną kryzysu nie było zachowanie kursu walutowego, lecz prowadzona latami nieprawidłowa polityka gospodarcza.
S.K.: Przyczyny utraty konkurencyjności mogą być różne, zarówno oczywiste błędy w polityce gospodarczej, jak i wynikające z przyczyn, których trudno było uniknąć. Niezależnie jednak od przyczyn odzyskanie utraconej konkurencyjności bez własnej waluty jest trudne - wymaga często recesji trwającej przez dekadę. Wartym uwagi przykładem jest Finlandia, która należała do najbardziej solidnych gospodarek strefy euro, była wzorem wstrzemięźliwej polityki budżetowej i była umieszczana w czołówce najbardziej konkurencyjnych krajów na świecie. Jednakże przez całą dekadę po 2007 r. zmagała się z problemem strukturalnej niekonkurencyjności. Początkowe przyczyny kłopotów Finlandii były niezależne od euro: utrata światowej pozycji przez Nokię, spadek popytu na produkty przemysłu drzewnego i papierniczego, a wreszcie załamanie eksportu do Rosji w wyniku spadku cen ropy naftowej i sankcji nałożonych na ten kraj. Natomiast brak własnej waluty sprawił, że Finlandia nie mogła wyjść z kłopotów, tak jak udawało się jej to w przeszłości. W podobnej sytuacji na początku lat 90. XX w. osłabienie waluty umożliwiło Finlandii stosunkowo szybkie odzyskanie konkurencyjności. Natomiast po roku 2007 kraj pogrążył się w wieloletniej stagnacji: w 2016 r. PKB w cenach stałych był niższy o 3 proc. niż w 2007 r. Warto przypomnieć, że w tym samym okresie polski PKB wzrósł o 32 proc.
E.P.: Kurs własnej waluty dużo szybciej wskaże, że ta polityka gospodarcza jest nieadekwatna do danej sytuacji. Tu się nie da tak wiele ukryć, jak np. ukryła Grecja w strefie euro. Kraj ten był długi czas niekonkurencyjny, ale przy dobrej koniunkturze globalnej kapitał zagraniczny napływał do niego, a banki właściwie nie odróżniały długu greckiego od niemieckiego.
Kurs walutowy nie rozgrzesza złej polityki, ale sprawia, że szybciej zaczynamy się martwić. Taką sytuację mieliśmy w naszym regionie po agresji Rosji na Ukrainę. Kursy walut spadały, słabiej zachowywały się obligacje, szybko dostaliśmy negatywne sygnały od mediów w kraju i za granicą. Zmusiło to rząd przynajmniej do deklaracji zmiany w polityce fiskalnej.
ikona lupy />
Stefan Kawalec ekonomista, były wiceminister finansów / Dziennik Gazeta Prawna
Odzyskanie konkurencyjności w strefie wspólnej waluty odbywa się drogą „wewnętrznej dewaluacji” i wymaga obniżenia płac w stosunku do zagranicy. W książce dowodzą panowie, że jeśli ma to oznaczać nominalną obniżkę płac, to jest w zasadzie niemożliwe do przeprowadzenia, a dodatkowo pociąga za sobą wysokie koszty społeczne i polityczne. Tak było jednak w warunkach bardzo niskiej inflacji. Teraz, kiedy ceny szybko rosną, wewnętrzna dewaluacja wydaje się prostsza, bo wymaga jedynie pilnowania, żeby płace nie rosły tak szybko jak za granicą.
E.P.: W poprzednich latach sytuacja była trudniejsza, bo „wewnętrzna dewaluacja” oznaczała doprowadzenie do deflacji. Mieliśmy nie tylko realne, ale nominalne obniżki wynagrodzeń, np. w Grecji. W niektórych krajach zdarzało się jednak, że obniżki wynagrodzeń dotyczyły jedynie obszaru dóbr podlegających wymianie międzynarodowej, a w pozostałych częściach gospodarki pozostawały na niezmienionym poziomie, co także prowadzi do problemów. Generalnie skuteczność wewnętrznej dewaluacji w przywracaniu konkurencyjności jest wątpliwa. Przy wysokiej inflacji może być trochę łatwiej. Gdybyśmy teraz byli w strefie euro i mieli taką inflację, jak mamy, to np. Portugalia, gdzie inflacja jest dużo niższa i wynika jedynie ze wzrostu cen energii, ale nie ma tam presji popytu, poprawiłaby swoją konkurencyjność względem Polski.
Koledzy z branży pisali ostatnio, podając to za anegdotę, że przedsiębiorcy uważają, że spadający kurs złotego pomaga słabszym firmom. Mówiąc całkiem serio, kurs walutowy jest jednym z ważnych czynników sukcesu polskiej gospodarki. Powiedziałbym nawet, że płynny kurs złotego jest centralnym punktem polskiego modelu gospodarczego. Gdybyśmy teraz byli w strefie euro, to biorąc pod uwagę nasz koszyk inflacyjny i wysoką energochłonność gospodarki, stracilibyśmy konkurencyjność wobec niektórych państw. Dzięki kursowi walutowemu koszty płacowe dla przedsiębiorców sprzedających za granicę rosły wolniej niż np. koszty surowcowe. Nasza konkurencyjność nie ucierpiała. I to jest w porządku. Nawet jeśli w gruncie rzeczy to nie jest powód do dumy, jeśli przedsiębiorca mówi, że gdy jest słabo, to niski kurs walutowy rekompensuje mu wyższe koszty płac i rozgrzesza być może inne błędy.
Nie do końca dobrze z osłabieniem złotego czuć się mogą konsumenci, jeśli chcą robić zakupy za granicą. Ich siła nabywcza w głównych walutach nie wzrosła silnie w ostatnich latach. Ale z drugiej strony mamy mocne przedsiębiorstwa, niskie bezrobocie. Część konsumentów jest jednocześnie właścicielami firm bądź pośrednio skorzystała na ich dobrej sytuacji. Gdybyśmy nie mieli płynnego kursu walutowego, to powstała przez to w gospodarce dziura byłaby w rzeczywistości większa, niż to szacujemy.
S.K.: W „Paradoksie euro” opisujemy przykład udanej wewnętrznej dewaluacji, dzięki której na początku XXI w. konkurencyjność odzyskały Niemcy. Udało się to m.in. dlatego, że w tym czasie płace w innych krajach europejskich rosły bardzo szybko. W tej sytuacji Niemcy bez spadku płac nominalnych, lecz jedynie przy spowolnieniu nominalnego ich wzrostu, osiągnęły realne obniżenie płac w stosunku do partnerów europejskich. Operacja się udała, lecz jej koszty społeczne i polityczne były wysokie - socjaldemokraci stracili władzę na kilkanaście lat.
Jak wyglądałaby sytuacja gospodarki europejskiej, gdyby akurat trwało postulowane przez panów rozmontowywanie strefy euro?
E.P.: Zaplanowaliśmy je na spokojne czasy. Gdyby jednak doszło do niego teraz, nałożyłyby się na siebie dwa szoki. Oczekiwane w przypadku rozwiązania strefy euro umocnienie niemieckiej waluty względem walut państw południa Europy zostałoby spotęgowane. Gdyby strefę udało się rozwiązać przed obecnym kryzysem, to sytuacja byłaby nieco inna. Niemcy, tak jak planują obecnie, wydałyby 200 mld euro na pomoc swojej gospodarce, nie oglądając się na innych. Ale kraje Południa nie byłyby w stanie pozwolić sobie na równie hojne pakiety fiskalne. Inwestorzy prawdopodobnie doceniliby, że respektują reguły gry i osłabienie ich walut miałoby mniejszą skalę.
S.K.: Uważamy, że należy wrócić do systemu walut narodowych, których kursy powinny być koordynowane przez EBC. Ta instytucja mogłaby zarządzać systemem w ten sposób, że waluty poruszałyby się względem siebie w pewnych pasmach, które w określonej sytuacji mogłyby się zmieniać.
Odpowiedzią Unii na kryzysy i zawirowania jest emisja wspólnych obligacji, co można uznać za mały krok w kierunku unii fiskalnej. Jaki będzie dalszy los tej inicjatywy?
S.K.: Jeden z głównych argumentów zwolenników strefy euro mówi, że ona nie działa tak, jak powinna, bo architektura nie została dokończona - jest unia monetarna, ale nie ma fiskalnej. Tyle że transfery fiskalne nie są w stanie podnieść konkurencyjności słabiej rozwiniętego regionu. Tak jest na południu Włoch, we wschodnich Niemczech, w ubogich amerykańskich stanach będących przez dekady odbiorcami netto transferów federalnych. Transfery mogą jedynie trwale finansować niekonkurencyjność.
E.P.: To proces naturalny, że po unii monetarnej pojawia się próba zbudowania unii fiskalnej. Ale napotyka ona na duże przeszkody. Nierówny dostęp do finansowania poszczególnych państw jest zachętą, żeby się z potencjalnej unii fiskalnej wyłamywać. Niemcy z jednej strony dążą do ściślejszej integracji, a z drugiej, posiadając wciąż duże możliwości zadłużania się, chcą u siebie wprowadzić w życie pakiet fiskalny o wartości 200 mld euro. Były przecież propozycje rozwiązań na poziomie unijnym, takie jak windfall tax (podatek od zysków nadzwyczajnych), jednak w sytuacji kryzysowej górę biorą interesy narodowe. Mamy Unię dwóch prędkości, ale nie dzieli się ona tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Nie ma podziału na strefę euro i resztę państw. Różne prędkości występują wewnątrz samej strefy euro.
Na razie jest wola polityczna, żeby projekt wspólnej waluty kontynuować. Można jednak wyobrazić sobie kryzys, który z jednej strony dotknie w różnym stopniu główne państwa strefy euro, a z drugiej doprowadzi do znaczących zmian na scenie politycznej, wymuszając niejako decyzję o likwidacji strefy euro. Można też sobie wyobrazić, że koszty ratowania krajów peryferyjnych, najmocniej dotkniętych przez ostatnie kryzysy, okażą się nie do zaakceptowania dla wyborców z państw centrum.
S.K.: Jednocześnie historia pokazuje, że przedsięwzięcia nieracjonalne ekonomicznie potrafią trwać wiele lat. Na przykład system gospodarki socjalistycznej w Europie Wschodniej, który był ekonomicznie nieefektywny, lecz przetrwał z przyczyn politycznych kilkadziesiąt lat, powodując olbrzymie szkody gospodarcze, a sam moment jego upadku był zaskoczeniem. Tak samo może być ze strefą euro - będzie funkcjonować jeszcze wiele lat, ze szkodą dla Europy, aż w pewnym momencie niespodziewanie się rozpadnie. Dlatego postulujemy, żeby została ona rozwiązana w sposób planowy, a nie w sytuacji katastrofy i załamania.
Korzystanie z bazy danych MFW prowadzi do wniosku, że do grupy państw rozwiniętych instytucja ta zalicza Słowację, a Polski nie. Czy sama etykietka „emerging market” nie jest celem, dla którego warto wstąpić do strefy euro?
E.P.: Już jedna z firm analitycznych zaliczyła nas do grupy rynków rozwiniętych i niewiele to zmieniło. Gdyby tym śladem poszły pozostałe, to nie musiałoby być dla nas korzystne. W grupie rynków rozwiniętych mielibyśmy tak małą wagę, że fundusze inwestujące w tę grupę krajów bez trudu mogłyby nas pomijać. Wśród rynków wschodzących - po tym, jak wypadła z nich Rosja, a Turcja przesunęła się właściwie do innej klasy aktywów - jesteśmy zauważalni i trudno nas pominąć. Nam nie chodzi tylko o prestiż. Słowacja, z małym rynkiem kapitałowym i niewielkim rynkowym zapotrzebowaniem na kapitał, bo ten jest dostarczany w dużej części przez produkujące tam koncerny samochodowe, jest w zupełnie innej sytuacji.
S.K.: Intuicyjnie wydaje się, że w czasach zaburzeń w gospodarce lepiej być na pokładzie wielkiego transatlantyku, jakim jest strefa euro, niż na niewielkim stateczku, takim jak polska gospodarka, którym fale rynkowe mogą miotać jak łupinką. Ekonomicznie ten pogląd jest błędny. Jest bardzo ciekawa praca prof. Brzozy-Brzeziny i współautorów, w której analizują oni na podstawie modelu ekonometrycznego, co byłoby, gdyby Polska w latach 2007-2011 była w strefie euro. Okazuje się, że wahania PKB i inflacji byłyby wyższe, niż były w rzeczywistości. Gdyby Polska była w strefie euro, nie uniknęlibyśmy kilkuprocentowego spadku PKB. Tymczasem doświadczyliśmy spowolnienia, ale bez recesji i bez znaczącego wzrostu bezrobocia. Głównym czynnikiem stabilizującym gospodarkę był elastyczny kurs walutowy.
Mamy bardzo różnorodny eksport, jesteśmy silnie związani ze strefę euro, a w szczególności z Niemcami. Nie jesteśmy fabryką samochodów, jak Słowacja. Czy rzeczywiście grozi nam utrata konkurencyjności po wejściu do strefy euro?
S.K.: Do strefy euro wstępuje się na wieczność. Strefa istnieje niewiele ponad 20 lat i w tym czasie co najmniej 10 jej członków, czyli ponad połowa, utraciło konkurencyjność. W tej grupie były również gospodarki większe od Polski, zdywersyfikowane, takie jak Niemcy, Włochy czy Hiszpania. Tylko jednemu krajowi udało się stosunkowo szybko odzyskać konkurencyjność - Niemcom, którym pomogła sprzyjająca sytuacja w gospodarce światowej. Pozostałe dziewięć krajów zostało dotkniętych zjawiskiem, które z Janem Gąską określiliśmy jako „syndrom długotrwałej utraty konkurencyjności”. Do tej grupy zaliczyliśmy kraje, które w 2015 r., czyli siedem lat po wybuchu światowego kryzysu finansowego z 2008 r., miały PKB wciąż nieprzekraczające poziomu z 2007 r. - Cypr, Estonia, Finlandia, Grecja, Hiszpania, Łotwa, Portugalia, Słowenia i Włochy.
Najprostszy mechanizm utraty konkurencyjności to nadmierny wzrost płac, który może pogrążyć każdą gospodarkę pozbawianą własnej waluty, niezależnie od tego, jak jest duża, zdywersyfikowana i jak silne miała więzy handlowe. W praktyce każdy kraj w strefie euro może w pewnym momencie utracić konkurencyjność z przyczyn, które trudno może być z wyprzedzeniem przewidzieć lub wyeliminować.
Biorąc pod uwagę panów argumenty, czy nie powinniśmy raz na zawsze uciąć dyskusję o wstąpieniu Polski do strefy euro i wykluczyć takie rozwiązanie?
E.P.: Temat powinien funkcjonować w przestrzeni publicznej, żebyśmy nie padli ofiarą decyzji podjętej pod wpływem chwili. Nastroje się teraz zmieniają pod wpływem inflacji i spowolnienia wzrostu. Wiele rzeczy traktujemy jako wyjątkowe, spotykające tylko nas. Tymczasem nasze obecne problemy wynikają m.in. z wojny w Ukrainie i reakcji na pandemię i są bardzo podobne do kłopotów niektórych państw strefy euro oraz niektórych krajów spoza niej. Nie chciałbym, żeby strefa euro okazała się dla nas złudnym wybawieniem. Ale też nie wykluczam, że czegoś ze Stefanem nie zauważyliśmy. Przyszłość może przynieść kolejne argumenty za przyjęciem euro lub przeciw takiej decyzji.
S.K.: Obserwujmy i analizujmy. Nie ma żadnego powodu, żeby tę dyskusję zamykać. Według dzisiejszej wiedzy nie ma powodów, dla których musielibyśmy wejść do strefy euro. Z drugiej strony poglądy ekonomiczne ewoluują. Nie twierdzimy, że zjedliśmy wszystkie rozumy i nigdy nie zmienimy zdania. ©℗