Start-upowa perełka Niemiec, kraju znanego z kompetencji w tradycyjnym przemyśle, powstała na fali dot-comowego boomu w 1999 r. Pięć lat później była już na tyle silna, by wejść na giełdę. Manewrem tzw. odwróconego przejęcia (reverse takeover) jednej z upadających, lecz wciąż notowanych spółek, uniknęła żmudnego i kosztownego procesu przygotowania pierwszej oferty publicznej (IPO). Między listopadem 2006 r. a kwietniem 2019 r. cena akcji Wirecarda wzrosła o ponad 2000 proc.
Dociekliwy „Financial Times”
Dziennik „Financial Times” po raz pierwszy alarmował o nieprawidłowościach związanych z serią podejrzanych transakcji przejęcia lokalnych firm płatniczych w Azji w 2015 r. Zastrzeżenia zgłaszali też inwestorzy-sygnaliści, ale ich wiarygodność była kwestionowana oskarżeniem o granie na tzw. krótką sprzedaż, czyli spekulację obliczoną na spadek kursu (short seller pożycza akcje od brokera i natychmiast je sprzedaje w oczekiwaniu, że ich cena spadnie, a wówczas będzie mógł je odkupić i oddać taniej niż sprzedał).
Oficjalnie nie było powodu do niepokoju: audytorzy z EY przez lata pozytywnie weryfikowali sprawozdania finansowe spółki. A rolę „nękanego” Wirecard odgrywał tak przekonująco, że niemiecki regulator runku kapitałowego BaFin wszczął postępowanie przeciw „Financial Times” pod zarzutem manipulacji rynkowej.
Wirecard we wrześniu 2018 r. świętował zajęcie miejsca Commerzbanku w prestiżowym indeksie DAX 30, śledzącym 30 największych spółek na Deutsche Börse. W 2018 r. spółka raportowała zysk operacyjny w wysokości 2 mld euro, a jej notowania zwyżkowały o 84 proc. w skali roku, podbijając kapitalizację do 24 mld euro. W rezultacie walory Wirecarda trafiły do portfeli funduszy emerytalnych na całym świecie. Rok później spółka sondowała sam Deutsche Bank w sprawie ewentualnej fuzji, ale na szczęście dla tego ostatniego sprawa umarła zanim na dobre zaistniała. Tymczasem „Financial Times” nie odpuszczał, uparcie pisząc o kreatywnej księgowości i praniu pieniędzy. Pod presją środowiska, Wirecard zatrudnił KPMG, konkurenta EY z tzw. Wielkiej Czwórki firm audytorskich, do przeprowadzenia audytu. Wyszło na jaw, że z ksiąg spółki wyparowało 1,9 mld euro, tj. 25 proc. jej bilansu. Jak się okazało pieniądze, rzekomo zdeponowane w jednym z filipińskich banków, nigdy nie istniały. Kapitalizacja spółki stopniała o niemal 10 mld euro w ciągu dwóch dni (w dniu pisania tego artykułu o kolejne 2 mld do zaledwie 350 mln), a kurs sięgnął dna, bo trudno inaczej nazwać zjazd cenowy do 2 euro z kwoty 100-krotnie wyższej, jaką płacono za akcje spółki, gdy dołączyła do indeksu DAX pod koniec 2018 r.
Uwodzicielska branża fintech
Fintechy (start-upy wykorzystujące innowacyjne technologie do świadczenia usług finansowych) mają to do siebie, że stosują metodykę lean management, również w odniesieniu do kwestii compliance, czyli zgodności z przepisami prawa. Presja na wzrost zniechęca je do rygorystycznego weryfikowania przepływów pieniężnych pod kątem ich legalności oraz do wprowadzania innych mechanizmów kontrolnych. Regulacje są konieczne, choćby spowalniały progres biznesu. Dlatego trudno się dziwić, że media nie zostawiają suchej nitki na niemieckim Urzędzie Nadzoru Finansowego. Prezes BaFin Felix Hufeld długo odżegnywał się od odpowiedzialności twierdząc, że Wirecard jest firmą technologiczną, a nie finansową. Przyczyną upadku Wirecarda były jednak machinacje finansowe, a nie technologia. Zawiódł regulator rynku – pośrednio i audytor – bezpośrednio.
Bez przesady można powiedzieć, że inwestorzy dali się uwieźć branży fintechowej, która czerpała pełnymi garściami z lawinowo rosnącego sektora eCommerce i mBankingu na całym świecie. To prawda, że wartość rynkowa fintechów na wyższych etapach rozwoju zwykle przewyższa ich wartość księgową, ale rozdźwięk między pęczniejącą kapitalizacją giełdową a wynikami finansowymi Wirecarda powinien był zapalić lampkę ostrzegawczą w głowach inwestorów. Fala entuzjazmu, która przed dwoma laty wyniosła go do rangi bluechipa, z oszałamiającą wyceną na poziomie 80-krotności zysku operacyjnego, była pochodną wiary inwestorów w to, że przyszłość należy do fintechów.
Po pierwsze, zapanowało przekonanie, a raczej moda na przekonanie, że płatności cyfrowe powinny być proste i tanie. Po drugie, są niezbędnym elementem dynamicznie rozwijającego się rynku eCommerce oraz transakcji mobilnych. Po trzecie, dają posmak sukcesu Doliny Krzemowej. Zupełnie inaczej niż banki, których wieloformatowa działalność komplikuje bilanse i nie oferuje perspektywy wyjścia poza przeciętny zwrot z inwestycji. Zresztą tradycyjnym bankierom, którzy sami są w głębokim kryzysie, zamęt na rynku fintechów dziwnie poprawia im humor. „Tak to się kończy, gdy bank zamienia się w neobank”, komentują z nieskrywaną satysfakcją. Zapomnieli już, ile europejskiego podatnika kosztował plan ratunkowy banków w latach 2010 – 2012.
Skoro Wirecard był liderem sektora szybko rozwijających się i niedoregulowanych firm płatniczych, to nasuwa się pytanie, czy jego bankructwo jest jednostkowym „wypadkiem przy pracy”, czy może czymś charakterystycznym dla rozdętego sektora fintechów, który rozwija się na obrzeżach regulowanych rynków finansowych. Na pewno nie nastąpi radykalny odwrót od fintechów. Procesy cyfryzacji w finansach zaszły zbyt daleko, by ktokolwiek mógł je cofnąć. Bezprecedensowy przyrost wolumenu płatności elektronicznych, obsługiwanych przez podmioty spoza tradycyjnego systemu bankowego, sprawił, że branża fintechowa „wyrosła” z gorsetu istniejących regulacji, które dla start-upów są z definicji łagodniejsze. W UE firma płatnicza może rozpocząć działalność z kapitałem początkowym na poziomie 50 trys. euro, podczas gdy założenie banku wymaga 100-krotności tej kwoty. W tym kontekście skandal wokół Wirecard będzie swoistym memento, przestrogą, że ten rynek wciąż wymyka się nadzorowi, co wbrew opiniom krytyków przeregulowania wcale nie wpływa korzystnie na budowanie wartości dla inwestorów. Bo nadzór regulacyjny to nie tylko sztywne nakazy i zakazy, które utrudniają życie innowacyjnym start-upom. To przede wszystkim coś, co zwiększa pewność klientów i zabezpiecza inwestorów przed utratą kapitału w razie machinacji zarządu i – w ostateczności – plajty.
Spektakularny upadek giganta
Do jakiego stopnia sprawa Wirecarda będzie miała wpływ na kolejne rundy finansowania neobanków i, ogólnie, fintechów? Jak każde głośne wydarzenie, tak i to odbije się szerokim echem, nie omijając inwestorów. W najbliższych miesiącach zapewne okopią się na wysoce konserwatywnych pozycjach, zachowując ostrożność w ocenie celów inwestycyjnych. Praktyki księgowe oraz transakcje fuzji i przejęć (M&A) spółek fintechowych będą przedmiotem wyjątkowo drobiazgowej analizy. Eksperci branżowi mówią o zmęczeniu materiału. Pokusa szybkiego i wykładniczego zysku, jaki obiecuje ten sektor, zelżeje, przynajmniej na pewien czas. Głos zdrowego rozsądku jest rzeczą dobrą w sytuacji przelicytowania rynku i fascynacji sztuką szybkiego robienia (a niezarabiania) pieniędzy. Fintechy trafią na, nomen omen, kwarantannę, ale życiu branży jako takiej nie zagraża niebezpieczeństwo.
Mimo ograniczonego, jak się zdaje, wpływu na przyszłość sektora, afera Wirecarda stanowi niewątpliwie pewną cezurę. Gigant, w szczytowym okresie wyceniany na ponad 20 mld euro, stoczył się w piorunującym tempie. Co więcej jest to pierwszy w historii przypadek, w którym spółka należąca do niemieckiego indeksu bluechipów DAX złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Dotychczas pytanie, które zadawali sobie uczestnicy rynku, dotyczyło tego, jak szybko fintechy wkroczą na terytorium zarezerwowane dla bankowości i czy będą w stanie rzucić im realne wyzwanie. Obecnie główną niewiadomą jest to, czy ich dane finansowe i bazujące na nich wyceny rynkowe są wiarygodne. Biorąc pod uwagę, że firmy z sektora technologii finansowych trafiły pod lupę, ich twórcy będą musieli udowodnić, że są w stanie generować wzrost organiczny, a nie polegać wyłącznie na sponsorach typu venture capital (VC).
Finch Capital, fundusz VC inwestujący w perspektywiczne firmy z sektora technologii finansowych, opublikował niedawno raport nt. tego, jak COVID-19 wpłynie na branżę fintechową. Autorzy formułują trzy wnioski. Tryb cyfrowy stanie się nową normą w zakresie usług finansowych, co oznacza intensyfikację trendu zapoczątkowanego w minionej dekadzie. Nasili się też rywalizacja między podmiotami dominującymi a pretendującymi w walce o (nowych) klientów. A instytucje finansowe, na czele z bankami, będą korzystały z know-how fintechów w dążeniu do przyspieszenia transformacji cyfrowej. Ani afera Wirecarda, ani będące jej owocem wzmocnienie nadzoru regulacyjnego nie zmienią kierunku, w którym zmierza świat finansów.
Twórcy sektora technologii finansowych będą musieli udowodnić, że są w stanie generować wzrost organiczny, a nie polegać wyłącznie na sponsorach typu venture capital (VC).