Willem Verhagen, analityk NN Investment Partners, holenderskiej spółki zarządzającej aktywami o wysokości ok. 300 mld euro, napisał 13 listopada 2019 r.: „Rynki przestawiły się na mniej ponurą ocenę ryzyka politycznego, a dowodem jest poprawa apetytu na ryzyko. Choć rzeczywiście nastąpiła pewna poprawa perspektyw w odniesieniu do konfliktu handlowego między Chinami a USA i dramatu związanego z brexitem, głębsze problemy nie zniknęły, a niepewność na rynku może łatwo ponownie wybuchnąć…”. To przewidywanie okazało się trafne, choć Verhagen nie spodziewał się powodu – inwazji Rosji na Ukrainę.
Gdy w styczniu 2022 r. Putin rozstawił swoje wojska wokół granicy z Ukrainą, a w lutym uznał niepodległość dwóch samozwańczych republik na jej terenie i w końcu ją zaatakował, polityczno-gospodarcze ryzyko wzrosło niepomiernie. Ceny ropy oszalały, osiągając najwyższe poziomy od siedmiu lat, spadły notowania indeksów giełdowych i zwiększyła się ich zmienność, w biurach zarządów największych firm świata zaczęto sceptycznie analizować zaplanowane inwestycje, wrogie rządy rozpoczęły rytuał wzajemnego okładania się sankcjami, a złe nastroje konsumentów, w tym ich obawy inflacyjne, zaczęły się pogłębiać. Świat – bo w dobie globalizacji regionalne zawirowania są natychmiast transmitowane na każdy zakamarek Ziemi – ponownie stanął wobec dojmującego strachu. I pomyśleć, że dopiero co zaczęliśmy lizać rany po wygasającej pandemii…

Cena wszystkich strachów

Strach to klucz do gospodarczej puszki Pandory. Prezydent USA Franklin Delano Roosevelt w dobie Wielkiego Kryzysu mawiał, że „jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest sam strach”. W Polsce mówimy półżartem „strach się bać”, co jest tych słów dobrym streszczeniem. Roosevelt odnosił się do ówczesnych nastrojów rynkowych, przestrzegając, że to one same – a nie żadna plaga, czyli obiektywny dopust Boży – mogą spowodować poważne problemy gospodarcze.
Reklama
Rynkowy strach o przyszłość rośnie jak kula śniegowa, a mechanizm ten można – przynajmniej zdaniem George’a Akerlofa i Roberta Shillera, ekonomicznych noblistów i autorów „Zwierzęcych instynktów” – opisać keynesowską teorią mnożnikową. Wyjaśniała ona, że stosunkowo nieduży spadek wydatków może mieć potężne skutki. „Gdyby doszło do niewielkiego, ale znaczącego spadku wydatków konsumpcyjnych, ponieważ ludzie przesadnie zareagowali strachem na krach giełdowy, taki jak ten z 1929 r., to zadziałałoby to jak odwrócony pakiet stymulacyjny. Za każdego dolara, o którego ludzie zmniejszyli konsumpcję, nastąpiłaby kolejna runda cięć wydatków, potem następna i następna, co doprowadziłoby do znacznie większego spadku aktywności gospodarczej, niż wynikałoby to z początkowego szoku” – piszą ekonomiści. Oczywiście „mnożnikowa” reakcja na strach może oznaczać nie tylko ograniczenie wydatków konsumpcyjnych, lecz także – przeciwnie – ich skokowy wzrost przyczyniający się do powstania spirali inflacyjnej. Do takich wzrostów może dojść, gdy ludzie obawiają się problemów z dostępem do towarów w wyniku katastrofy naturalnej, wojny czy politycznej decyzji o poszatkowaniu łańcuchów dostaw pandemicznymi lockdownami.
Gdy to piszę, przed stacjami benzynowymi w Polsce ustawiają się kolejki z obawy o brak paliwa. Sam zresztą właśnie zatankowałem… Rynki mają, i tu wypada zgodzić się z podpierającymi się psychologią behawioralną Akerlofem i Shillerem, skłonność do silnej nadreakcji na niespodziewane i gwałtowne wydarzenia. Dlaczego? Bo rynki to nie abstrakcyjne byty z ekonomicznych modeli, lecz realni ludzie: konsumenci, producenci, inwestorzy kapitałowi, których ciało migdałowate, część mózgu odpowiedzialna za uczucie lęku, tylko czeka na bodziec mogący je aktywować. Ta aktywacja – podkreślają psycholodzy – zwłaszcza w erze przeładowania sensorycznego może odbyć się nawet w reakcji na bodźce wyimaginowane. A co dopiero w sytuacji wojny na terytorium sąsiada. Nie ma dziś mowy o scenariuszu, który moglibyśmy całkowicie odrzucić, a mózg podpowiada nam często najczarniejsze wizje rozwoju wypadków i każe podejmować radykalne kroki.