Na przełomie XX i XXI w. dość powszechne było nazywanie Niemiec „chorym człowiekiem Europy”. Wzrost gospodarczy kulał, a bezrobocie sięgało poziomów nienotowanych od II wojny światowej. Nieustannie dyskutowano, ile jeszcze miliardów marek (a później euro) trzeba wpompować we wschodnie, postkomunistyczne landy, żeby doszlusowały do Zachodu.

Dziś, po 20 latach, określenie to powraca w głosach międzynarodowej opinii publicznej, choć jeszcze dekadę temu taki obrót spraw mógł się wydawać niewyobrażalny. Niemcy były wtedy globalnym liderem eksportu i potęgą gospodarczą, która zostawiła w tyle Francję i Wielką Brytanię. Tygodnik „The Economist”, który w 1999 r. pytał, jak uzdrowić „chorego człowieka Europy”, dekadę później zastanawiał się, czy to już moment, kiedy Berlin stanie się hegemonem na Starym Kontynencie.

Obecnie perspektywy wzrostu niemieckiej gospodarki są jednymi z najgorszych w Europie. To samo dotyczy prognoz demograficznych. Wprawdzie integracja migrantów wyszła naszemu sąsiadowi znacznie lepiej niż np. Francji, ale nie na tyle, aby powiedzieć, że problemu tam nie ma. A co najgorsze, Niemcy nie mają już poduszki powietrznej w postaci państwa dobrobytu, bo sami sobie ją zdemontowali.

To wszystko przekłada się także na kwestie spójności wewnętrznej. Z jednej strony widać rosnące napięcie pomiędzy bogatymi i biednymi w landach zachodnich, z drugiej strony – nasilenie resentymentów pomiędzy Ossis a Wessis. Ci pierwsi od początku byli traktowani jako obywatele drugiej kategorii, ale czas dobrej koniunktury mógł tworzyć złudzenie, że pościg za Zachodem się uda. Dziś mało kto już w to wierzy.

Reklama

Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej albo w eDGP.