Martwisz się, kto ci urządzi przyszłość: dziaderscy boomersi z iksami, których są miliony i karnie chodzą na wybory, czy te cholerne zetki: nieliczne, niegłosujące, ale uzbrojone w algorytmy wpływające i na erekcję, i na elekcję? Jeśli tak, to zapewne jesteś millenialsem.

W pierwszych klasach polskich podstawówek uczą się dziś urodzone po 2015 roku alfy. Na rynek pracy od kilku lat wkraczają powite w latach 1996-2015 zetki. Na młodych złorzeczą głównie przejmujący coraz wyższe funkcje menedżerskie millenialsi (1980-1995), nieco rzadziej iksy (1965-1979), a sporadycznie baby boomers (1946-64; dziadkowie bezwarunkowo kochają swoje wnuki, nie muszą ich rozumieć).

Młodzi są „najgorsi w historii” od tysięcy lat

Reklama

Słyszę niemal codziennie przedsiębiorców narzekających, że zetki diametralnie różnią się od millenialsów oraz generacji X: nic im się nie chce, są skrajnie roszczeniowi, zmieniają pracę częściej niż rękawiczki (nie racząc nawet podać powodu), mają niejasne (czytaj: inne od naszych) cele życiowe. Chcą żyć na poziomie wymarzonym przez boomersów i osiągniętym ciężką orką przez iksów oraz kosztem miliona wyrzeczeń przez część millenialsów – ale bez takiego wysiłku i nawet grama podobnych wyrzeczeń.

Żalą się nauczyciele akademiccy, że wedle zetek nonsensem jest ocenianie człowieka na podstawie posiadanej/prezentowanej/zakutej wiedzy, bo w nieobliczalnym świecie, w którym pewne są tylko zmiany, bardziej liczy się „osobiste zaangażowanie”; by zadośćuczynić temu oczekiwaniu (studentów-klientów), nawet najbardziej prestiżowe uczelnie wprowadzają systemy, w których piątkę dostaje ten, komu się ponadprzeciętnie chce, a tróję ten, komu chce się cokolwiek. Pisałem niedawno w tym miejscu, że dorasta nam najlepiej wydyplomowane pokolenie w historii (studia kończy ponad połowa młodych), a jednocześnie przybywa funkcjonalnych (i dosłownych) analfabetów, nierozumiejących najprostszych informacji i instrukcji (rozpoznawanie liter i wyrazów NIE jest czytaniem).

Więc i ja mógłbym łatwo ulec pokusie dołączenia do chóru narzekających, ale po pierwsze, doskonale wiem, że całe to narzekanie doskonale wpisuje się w tyleż wielką, co bezproduktywną tradycję. Arystoteles 2360 lat temu też uważał „współczesną młodzież” za najokropniejszą w dziejach. A przed nim jego mistrz Platon. I jeszcze wcześniej Sokrates. Podobnie – półtora tysiąca lat przed nimi – autorzy zdań wyrytych pismem klinowym na kamiennych tabliczkach. Mieli rację? Oczywiście, że nie. To dlaczego współcześni narzekacze mieliby ją mieć?

Po drugie, jestem iksem doskonale pamiętającym, że cielęciem był. I co wtedy robił. Oraz jakie miał cele życiowe. Dorosłość spada na większość z nas nagle, z nieba (lub piekła) i wiąże się zwykle z dość radykalną zmianą perspektywy. Kto to naprawdę pamięta i rozumie, nosi w sobie mnóstwo wyrozumiałości dla młodych. Wreszcie – po trzecie (i zapewne nie ostatnie) – staram się dostrzegać i obiektywnie oceniać warunki, w jakim przyszło dorastać kolejnym generacjom. A te obecne są całkowicie inne od powojennych (boomersowych), moich (iksowych) i millenialnych. Czy to oznacza, że stworzą innego człowieka?

Zetki są jakieś inne. Dlaczego?

Jednym z głównych czynników ustawiających życie zetek (i następujących po nich alf) pod całkiem innym kątem, jest demografia. Najstarsze roczniki millenialsów liczyły po 700 tys. (i więcej) ludzi, natomiast większość roczników zetek liczy mniej niż 400 tys.

Proszę uważnie porównać przytoczone tutaj dane. W 1980 roku wszystkich dzieci i nastolatków mieliśmy w Polsce 11,6 mln, a wszystkich ludzi po sześćdziesiątce – 4,6 mln. W 2021 r. dzieci i nastolatków było tylko 7,5 mln, a seniorów 60+ już 9,6 mln. Aby to jeszcze bardziej uplastycznić, spójrzmy na dwie grupy wiekowe: 18-19 lat (okres wkraczania w dorosłość) i 60-64 lata (dla Polek wiek emerytalny, dla mężczyzn – przedemerytalny). W 1980 roku do tej pierwszej należało 1,13 mln Polek i Polaków, do drugiej – tyle samo. W 2021 r. – tych pierwszych było już tylko 690 tys. (i ich liczba wciąż spada), a drugich – 2,6 mln!

Ta demografia zmienia się na rynku pracy w brutalną matematykę: jeśli dwóch wkraczających w dorosłe życie millenialsów przypadało na jednego odchodzącego na emeryturę baby boomera, to nawet przy relatywnie nieźle rosnącej gospodarce każdy millenials musiał się zmierzyć z tężejącym nad Wisłą rynkiem pracodawcy i wysokim (początkowo nawet bardzo wysokim) bezrobociem. W największym stopniu z problemem tym borykały się niemal wszystkie iksy zaczynające kariery zawodowe na początku polskich przemian (czyli w latach 90. XX wieku), ale millenialsi startujący w dorosłość na początku XXI stulecia mieli niewiele lepiej, a po wybuchu globalnego kryzysu finansowego, którego skutki Polska odczuła w latach 2009-12, nawet równie ciężko. Pamiętacie wysyp śmieciówek i stawki po 6 złotych za godzinę? To nie była wina Tuska, tylko demografii i potężnego spowolnienia wywołanego światowym wstrząsem.

Drugim potężnym czynnikiem, jaki wpłynął na sytuację życiową kolejnych pokoleń, było wejście Polski do Unii Europejskiej. Dosłownie wszystkie parametry makro- i mikroekonomiczne pokazują, jak wielkiego cywilizacyjnego skoku dokonaliśmy po 1 maja 2004 r. – na poziomie państwa, społeczeństwa, ale też przeciętnej rodziny. W mieście i na wsi. Kto tego nie rozumie lub temu zaprzecza, jest albo płaskoziemcą, albo zwolennikiem „sojuszu” Polski z Rosją (ewentualnie jednym i drugim).

Data wejścia do Unii okazała się ważną cezurą zwłaszcza z punktu widzenia zetek: urodzeni w drugiej połowie lat 90. rozpoczynali szkolną edukację już w realiach unijnych, z wszelkimi tego konsekwencjami. Wielu skorzystało z szans, jakich nie miały żadne generacje w dziejach, np. do swobodnego podróżowania po całej Europie, masowych wyjazdów do szkół i na studia, zaś w późniejszym okresie – także do pracy. O oczywistych dobrodziejstwach wspólnego rynku i inwestycji unijnych nie wspominam.

Trzecim pokoleniowym gejmczendżerem jest technologia, która była wcześniej narzędziem – głównie w pracy, rzadziej w domu, a dziś stała się nie tylko wszechobecna, ale i wszechogarniająca. Za sprawą cyfryzacji wszystkie aspekty naszego życia zaczęły się ze sobą łączyć, co z jednej strony stanowi wielkie ułatwienie (dlatego tak wielu ludzi pokochało home office), ale z drugiej – wielkie wyzwanie. Kiedy Steve Jobs pokazał pierwszego smarfona, najstarsze zetki kończyły 11 lat, a połowa pokolenia miała się dopiero narodzić. Zetki dorastały więc i dojrzewały w realiach burzliwego rozwoju zupełnie nowych narzędzi pracy i wypoczynku, przede wszystkim w objęciach (kleszczach?) mediów społecznościowych. Millenials w latach 90. mógł nie chcieć wychodzić do szkoły czy na podwórko, by nie być poddawanym ocenie kolegów i koleżanek. W dzisiejszym świecie nie ma szans: ta ocena jest permanentna, 24/7.

Być i mieć ot tak

Pisał Ralph Waldo Emerson, że prawdziwym świadectwem cywilizacji nie jest spis ludności, ani wielkość miasta czy zbiorów – tylko rodzaj człowieka, jaki stwarza kraj. Dziś dyskutowalibyśmy raczej o rodzaju człowieka, jakiego stwarza technologia (choć przecież kraj – także; po coś są te wszystkie HiT-y). Jak mawiał Huxley, postęp jest niewątpliwie rzeczą dobrą, jeśli tylko uzgodni się kierunek.

I tu wkracza… Goethe: „Ludzkość kroczy zawsze naprzód, tylko człowiek pozostaje ten sam”. Wynikałoby z tego, że „ta okropna współczesna młodzież” jest być może z wierzchu znacząco inna, ale w środku dokładnie taka, jak my. Tak samo wspaniała i beznadziejna, doskonała i niedoskonała zarazem. Wyrośnie z niej kolejne pokolenie złorzeczące na następców. Albo raczej: część jego reprezentantów będzie złorzeczyć, wyolbrzymiając i ekstrapolując swe (nierzadko zatrważające) doświadczenia z własnymi dziećmi lub pracownikami na całe społeczeństwo. I będą to robić na tyle głośno, że ogółowi wyda się, iż narzekają wszyscy.

A przecież tak nie jest. Podobnie jak wielu moich przyjaciół i znajomych mocno wierzę w młodych, a przynajmniej ich część. I w zetki, i w stawiające pierwsze kroki alfy. Jedyne, co może zgubić te generacje – a „przy okazji” nas – to przekonanie, że już wystarczy. Że – za sprawą ciężkiej pracy i niewyobrażalnych wyrzeczeń poprzednich pokoleń - osiągnęliśmy satysfakcjonujący poziom cywilizacyjny i jedyne, czego teraz potrzebujemy, to dbanie o wellness. I że ten wellness wytworzy się sam.

To złudzenie udzieliło się nieco wcześniej na niepokojąco masową skalę młodym pokoleniom na Zachodzie – i te straciły dynamikę. Paradoksalnie nam, zaiwaniającym 24/7 Polkom i Polakom z pokolenia iksów i millenialsów, łatwiej było gonić kogoś, kto wyraźnie spowolnił. Nasi przedsiębiorcy i nasi pracownicy okazali się być bardziej rzutcy niż większość ich rówieśników w (już) dostatniej Europie (stąd sukces polskiego eksportu, a zarazem tak dużo wartościowych inwestycji nad Wisłą). Sukces tej pogoni zawdzięczamy jednak nie tyle cudowi wstąpienia do UE (bo ten tylko stworzył szansę), co pracowitości i znacznej dozie ofiarności. Zatem…

„Bez pracy nie ma kołaczy” – powiedział mi dziś rano 20-letni informatyk. Goethe miał rację?