Opowiada mi znajoma wykładowczyni ekonomii na jednej z największych i najwyżej notowanych uczelni niepublicznych, w jakich okolicznościach została wezwana przez dziekana i prorektora na dywanik. Ponad 13 procent studentów pierwszego roku oblało u niej egzamin – gdy wskaźnik „optymalnejzdawalności” wynosi 95 procent, a założone (nieoficjalnie, ale dobitnie) minimum – 90 procent. Profesorka została zobowiązana do wypracowania „ścieżki dojścia do optimum”. Na nic zdały się tłumaczenia, że egzamin zdali WSZYSCY, którzy do niego przystąpili. Oblani to ci, którzy w ogóle nie raczyli się pojawić.

Desperacko-ironiczna uwaga wykładowczyni, że ewentualnie można wśród nieobecnych rozlosować dyplomy w ramach loterii fantowej lub promocji (jednakowoż z zachowaniem ostrożności – okazało się, że na liście egzaminacyjnej są osoby, które nie żyją – o mało nie przyznano by im licencjatu pośmiertnie), została zbyta milczeniem. Podobnie jak ta, że gdyby na egzaminie AD 2023 zadać studentom pytania, jakie zadawało się dwie dekady temu, to zapewne oblałoby jakieś 90 procent obecnych.

Wszyscy w komisji oportunistycznie, a niebezpiecznie przywykli już do tego, że broniący licencjatu z ekonomii nie potrafią wyjaśnić różnicy między popytem a podażą, a adepci bezpieczeństwa narodowego odpowiedzieć na pytanie: „Co to są siły zbrojne”. Opisanie systemu trójpodziału władzy, albo wytłumaczenie, czym wojewoda różni się od marszałka województwa, uznawane było na początku wieku za elementarną wiedzę Ali i Jasia z podstawówki. Dziś nie da się tej wiedzy wymagać od studentów politologii i administracji publicznej, bo wszelkie współczynniki zdawalności po prostu runęłyby na pysk. Co ciekawe, porażająca ignorancja cechuje również osoby, które już pracują w handlu, armii czy administracji – i to nierzadko na kierowniczych stanowiskach.

Komu dyplom, komu!

Reklama

Oficjalnie „wskaźnik optymalnej zdawalności” ma motywować nauczycieli akademickich do wytężonej pracy: chodzi o to, by starali się skutecznie wbijać do głów słuchaczy niezbędną wiedzę i trzymać poziom. W praktyce – poza czołowymi uczelniami publicznymi i absolutnie topowymi niepublicznymi - poziom ustawiany jest tak, by zdawalność była niemal stuprocentowa, a sito egzaminacyjne nie przepuszczało wyłącznie tych, którzy nie żyją.

Część wykładowców narzeka, że przy obecnym poziomie wymagań coraz trudniej im utrzymać pion. Ich kręgosłupy naukowo-moralne stały się bowiem tak elastyczne jak u białoruskich i „kazaskich” tenisistek.

Wszyscy w uczelniach niepublicznych oraz prowincjonalnych publicznych doskonale zdają sobie sprawę z tego, że chodzi wyłącznie o kasę: im więcej studentów obleje i odpadnie, tym mniej pieniędzy wpłynie na konto uczelni. W dodatku sytuację finansową szkoły może pogorszyć „zła fama”: kiedy się rozniesie, że tu się robi ludziom trudności w zdobyciu dyplomu, kandydaci pójdą gdzie indziej. I można zwijać interes.

Zagrożenie nie jest abstrakcyjne. Jeszcze kilkanaście temu było w Polsce grubo ponad 1,9 mln studentów, teraz jest ich niespełna 1,2 mln. W szczytowym okresie działało u nas 500 uczelni (więcej niż w Niemczech), teraz jest ich 369 (131 publicznych, 221 niepublicznych i 17 kościelnych). Zatrudniają prawie 100 tys. wykładowców akademickich; część szkół naprawdę cienko przędzie – a ratuje je tylko radykalna redukcja kosztów dzięki nauce zdalnej. Gdyby wszystko odbywało się nadal stacjonarnie, to przy obecnych kosztach utrzymania budynków, zwłaszcza energii i ogrzewania, biznes po prostu by się nie spinał.

Rekord (nie)urodzeń i studiuj, kto może

Głównym powodem gwałtownego zmniejszenia liczby studentów w ostatnich latach jest demografia: o ile w końcówce stanu wojennego (1983) urodziło się w Polsce 723,6 tys. dzieci, zaś w ostatnim roku PRL-u (1989) – 564,4 tys., to pod koniec XX wieku liczba ta spadła poniżej 400 tys., a w 2003 – do 351 tys. Powyżej 400 tys. wróciliśmy w latach 2008-2010, czyli „za pierwszego Tuska” (rekord to 417,6 tys. w 2009 r.), ale potem znów nastąpił zjazd. Za rządów PiS udało się odwrócić trend jedynie na początku (402 tys. urodzeń w 2017 r.), ale ostatnie lata to już prawdziwa demograficzna klęska. W 2022 r. przyszło na świat zaledwie 305 tys. dzieci, w tym kilkanaście tysięcy urodzonych przez cudzoziemki (głównie Ukrainki). To najmniej w historii.

Jak na te liczby patrzą właściciele i władze wyższych uczelni? Pragmatycznie. Na studia idą obecnie młodzi z roczników, w których urodziło się katastrofalnie mało dzieci (nawet dwa razy mniej niż w stanie wojennym) i tak będzie aż do roku akademickiego 2027/28, kiedy to do bram szkół wyższych zapukają młodzi z wyżu 2008 r. Następne dwa lata akademickie (z uwagi na dwa kolejne wyże) będą dla szkolnictwa wyższego okresem względnej hossy, po czym nastąpi era pogłębiającej się bessy spowodowanej przez coraz dotkliwsze niże. W roku akademickim 2041/42 szykuje się armagedon. Chyba że…

Wiadomo, że głównym powodem wzrostu liczby studentów w Polsce po upadku komunizmu nie była korzystna demografia, lecz ustawiczna praca nad zwiększeniem tzw. poziomu skolaryzacji, czyli odsetka młodych idących na studia. Ów przyrost był w naszym kraju imponujący. Nałożył się na to proces uzupełniania wykształcenia przez wiele grup zawodowych, w których wcześniej standardem było wykształcenie średnie lub wręcz zasadnicze zawodowe, w tym części nauczycieli (zwłaszcza przedszkolnych i nauczania początkowego) oraz licznych pracowników służby zdrowia (pielęgniarki) czy administracji.

Nie bez znaczenia jest fakt, że mniej więcej po pięciu latach przemian, czyli w połowie lat 90. XX wieku, okazało się, że posiadanie dyplomu służy nie tylko spełnieniu nowych wymagań w poszczególnych profesjach i na stanowiskach, ale też ma głęboki ekonomiczny sens: ludzie po studiach mieli zdecydowanie większą szansę na znalezienie pracy (przy 20-procentowym bezrobociu), a ich zarobki – odwrotnie niż przez 45 lat Polski Ludowej - rosły znacznie szybciej niż wynagrodzenia robotników i chłopów.

Efekt tego wszystkiego był – jako się rzekło – spektakularny. W roku akademickim 1990/91 mieliśmy w Polsce nieco ponad 400 tys. studentów, a pięć lat później już prawie 800 tys. , by w 1997/98 z przytupem przekroczyć milion, a w 2000/01 – półtora miliona. Absolutnie rekordowy okazał się być rok 2005/06 – w całej Polsce studiowało wówczas 1.953,8 mln osób, czyli prawie tyle, ile w dwukrotnie większych Niemczech. Polscy studenci stanowili wówczas grubo ponad 10 procent wszystkich studentów w Unii Europejskiej (gdy mieszkańcy Polski niespełna 8 proc. mieszkańców ówczesnej UE).

Radykalnie wzrosła nam dzięki temu populacja osób posiadających dyplom wyższej uczelni. Tuż przed wybuchem II wojny światowej było ich 330 tys. (zarazem co czwarty mieszkaniec polskiej wsi i co dziesiąty w mieście był analfabetą), w 1960 – 414 tys. (dla porównania – wciąż 656 tys. nie umiało pisać i czytać), u kresu PRL, w 1988 r. - 1,8 mln, w 1995 r. – 1,9 mln, a w 2009 już prawie 4,5 mln. Jeszcze w 1995 r. wykształcenie wyższe miało niespełna 10 proc. Polek i Polaków, a zasadnicze zawodowe, podstawowe i niepełne podstawowe – prawie 60 proc. W 2011 było to – odpowiednio – 17,1 proc. i 44 proc.

Według ostatniego Narodowego Spisu Powszechnego (2021) mieliśmy ponad 7,6 mln osób z wykształceniem wyższym (w tym 5,5 mln z tytułem magistra, magistra inżyniera lub równorzędnym) – co stanowiło 23,1 proc. ogółu Polek i Polaków w wieku powyżej 13 lat. Tu trzeba zastrzec, że od dłuższego czasu zdecydowanie więcej dyplomów uzyskują nad Wisłą panie: na koniec 2021 r. wśród ogółu Polek szkoły wyższe ukończyło prawie 27 proc., zaś wśród ogółu Polaków - 19 proc. Odsetek obywateli z wykształceniem zasadniczym zawodowym spadł poniżej 20 proc., a z wykształceniem gimnazjalnym, podstawowym i niepełnym podstawowym – poniżej 17 proc.

W statystykach wygląda to więc całkiem dobrze, a może i rewelacyjnie. Niestety, wspomniane niekorzystne procesy demograficzne sprawiły, że kompetencje niezbędne do uzyskania dyplomu na większości uczelni niepublicznych oraz wielu publicznych (zwłaszcza w lokalnych PWSZ-ach) nijak nie przypominają tych, jakie trzeba było posiadać jeszcze dekadę, a zwłaszcza dwie dekady temu. Tak, wiem, pewnie zostanę zaraz zasypany protestami uczelni, że wymagania w ogóle się nie zmieniły. Ale mam naprawdę codzienny intensywny kontakt z licznymi przedstawicielami środowiska akademickiego i doskonale wiem, czym jest prawda formalnych wymogów (tzw. prawda ekranu), a czym prawda brutalnych realiów (tzw. prawda czasu).

Poza tym za moją opinią – popartą doświadczeniem własnym i wielu innych – przemawia też zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Czy jest możliwe, że we wszystkich pokoleniach urodzonych w drugiej połowie XX wieku poziom uprawniający do uzyskania dyplomu wyższej uczelni prezentowało niespełna 7 procent Polek i Polaków, a obecnie odsetek ten przekracza 50 procent? Wierzę w genialne geny generacji pierwszej i drugiej „Solidarności” oraz dobre odżywianie i dobrą edukację po naszym wejściu do Unii, ale bez przesady…

Egzamin w języku pidżyn

W roku akademickim 2009/10 liczba studentów w Polsce spadła do 1,9 mln i w kolejnych latach kurczyła się – aż do niespełna 1,2 mln obecnie. Przy czym – w opinii wielu wykładowców – gdyby utrzymać kryteria z przełomu wieków (gdy znaczną część studiujących stanowili uzupełniający wykształcenie dorośli z dużym doświadczeniem i o względnie wysokich kompetencjach zawodowych), to populacja studentów powinna być niewiele większa niż w schyłkowym okresie PRL-u.

Grono moich znajomych, wielce doświadczonych profesorów i adiunktów, lansuje od pewnego czasu radykalną, ale po wielokroć potwierdzoną empirycznie, teorię, że na dyplom wyższej uczelni – gdyby trzymać się formalnych wymagań zapisanych w podstawach programowych - zasługuje około 7 procent każdej generacji; przy czym wśród studiujących był i jest zawsze spory odsetek takich, którzy niekoniecznie się nadają, zaś wśród osób bez dyplomów znajdziemy takie, które zasługują co najmniej na licencjat, ale mają go gdzieś.

Wykładowcy obserwujący ewolucję uczelni prywatnych przyznają całkiem otwarcie, że właściciele szkół – poniekąd w desperacji - próbują podnosić współczynnik skolaryzacji środowisk, w których istnieją jeszcze jakieś rezerwy. W wielkich miastach, gdzie na studia idzie grubo ponad połowa młodych, tych rezerw w zasadzie już nie ma. Potencjalnych żaków łatwiej łowić w małych miasteczkach oraz na wsi. W polskich wioskach wykształceniem wyższym może się poszczycić 16,6 proc. osób powyżej 13 roku życia – wciąż wyższy jest tutaj odsetek osób z wykształceniem podstawowym lub bez żadnego wykształcenia, a wykształcenie zawodowe ma co czwarty mieszkaniec; dla porównania – w miastach (wszystkich - dużych i małych) dyplom co najmniej licencjata posiada 27,4 proc., a wykształcenie podstawowe lub niepełne podstawowe – niespełna 11 proc.; po zawodówce jest 16 proc.

W szczegółach wygląda to jeszcze ciekawiej. Weźmy Mazowsze. W Warszawie już w 1970 roku, a więc na początku dekady Gierka, wykształcenie wyższe miało blisko 12 proc. mieszkańców (200 tys. osób). W Płocku, Żyrardowie czy Otwocku taki odsetek udało się osiągnąć dopiero w XXI wieku, a więc ponad 30 lat później (w 1970 było to od 2 do 4 proc.). Tyle że w Warszawie był on już wówczas ponad dwa razy wyższy. Dzisiaj w stolicy wykształcenie wyższe ma… 72 procent mieszkańców powyżej 15 lat. A samych studentów jest więcej (220 tys.) niż wszystkich ludzi po studiach pół wieku temu. Jednocześnie jednak – z powodów demograficznych – jest ich dużo (o 50 tys.) mniej niż na początku dekady. Więc i tutaj wiele szkół musiało obniżyć kryteria – by przeżyć. Jest tajemnicą poliszynela, że poziom większość kandydatów z Polski B mocno odbiega od poziomu absolwentów liceów i techników w wielkich miastach.

Polskie uczelnie starają się przyciągać nie tylko ludzi z Polski powiatowej, ale też z zagranicy. W poprzednim roku akademickim (2021/2022 r.) studiowało nad Wisłą prawie 86 tys. cudzoziemców, w tym 36 tys. Ukraińców i 11 tys. Białorusinów. Obcokrajowcy stanowią już u nas ok. 7 proc. ogółu studentów. Jeszcze na początku poprzedniej dekady odsetek ten nie przekraczał 1 procent.

W ostatnim czasie masowo ściągają do nas studenci z Afryki, głównie z Zimbabwe i Nigerii. Pantoflowa reklama naszych uczelni w językach shona, czewa, tsonga, vanga, tonga oraz pidżyn zawiera generalnie dwie informacje: że jest względnie tanio i że jeśli tylko płacisz, to zdasz. Owszem, tu i ówdzie są drugie terminy (zwłaszcza jeśli się nie przyszło na pierwszy) i poprawki, ale generalnie – luzik. Dyplom zrobisz przez internet. Nie musisz nawet włączać kamerki.