Nie chodzi o politykę – czyli o to, ile Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego, był gotów zrobić oraz obiecać, żeby zyskać zapewnienie, że będzie kandydatem prezydenta na kolejną kadencję (zapewnienie niedawno przyszło). Chodzi o inflację, politykę pieniężną i to, że Polska jest – jak powtarzają ekonomiści – małą, otwartą gospodarką. Co oznacza, że nie uciekniemy od tendencji ogólnoświatowych.
A te są dwie: wysoka inflacja i podwyżki stóp procentowych.

Stany mocno w górę

U nas wzrost cen stał się przedmiotem ogólnonarodowej debaty, ale nietrudno znaleźć kraje, w których powód do takiej debaty jest jeszcze mocniejszy. Nawet jeśli pominąć takie jak Wenezuela (ostatni wskaźnik rocznego wzrostu cen: 470 proc.), Sudan (260 proc.) i Liban (224 proc.), mamy całkiem spore gospodarki jak Argentyna (50,7 proc.) czy Turcja (48,7 proc.), gdzie o stabilności cen nie ma mowy w jeszcze większym stopniu niż u nas.
Reklama
Inflacja prawie wszędzie na świecie szła ostatnio do góry, ale to nie znaczy, że wszędzie jej „skład” jest podobny. Popularne tłumaczenie, że ogólny wskaźnik cen przyśpiesza ze względu na drożejące żywność oraz surowce energetyczne, zawiera sporo prawdy. Ale nie wyczerpuje sprawy. Wystarczy zestawić główny wskaźnik inflacji, mówiący o tym, jak zmienia się ogólny poziom cen płaconych przez konsumentów, z inflacją bazową, czyli z tą częścią ogólnego wskaźnika, która nie obejmuje najbardziej ulegających wahaniom i zależnych od tendencji na światowych rynkach cen towarów. „Baza” obejmuje te ceny, które zależą od tego, na ile rozpędzony (lub nie) jest popyt w konkretnej gospodarce. Te wskaźniki lubią bankierzy centralni. Skupienie się na nich daje poczucie lepszego panowania nad procesami cenowymi – jakkolwiek dziwnie by to dziś nie zabrzmiało.