Luty ubiegłego roku był miesiącem, w którym osiągnęliśmy w Polsce szczyt inflacji. Odczyt sprzed niemal roku wyniósł 18,4 proc. Warto w tym kontekście przytoczyć fragment komunikatu Rady Polityki Pieniężnej po marcowym posiedzeniu tego gremium w 2023 r., był wtedy moment, kiedy ceny rosły najszybciej:

„Rada ocenia, że osłabienie koniunktury w otoczeniu polskiej gospodarki wraz ze spadkiem cen surowców będzie nadal wpływać ograniczająco na globalną inflację, co oddziaływać będzie również w kierunku niższej dynamiki cen w Polsce. Do spadku krajowej inflacji będzie się przyczyniać osłabienie tempa wzrostu PKB, w tym konsumpcji, następujące w warunkach istotnego obniżenia dynamiki kredytu. W efekcie Rada ocenia, że dokonane wcześniej silne zacieśnienie polityki pieniężnej NBP będzie prowadzić do obniżania się inflacji w Polsce w kierunku celu inflacyjnego NBP. Jednocześnie ze względu na skalę i trwałość oddziaływania wcześniejszych szoków, które pozostają poza wpływem krajowej polityki pieniężnej, powrót inflacji do celu inflacyjnego NBP będzie następował stopniowo. Taką ocenę wspiera marcowa projekcja inflacji i PKB” (podkreślenie – K.G).

Dlaczego przytaczam te zdania? Ponieważ była to chyba najlepsza ocena sytuacji, z jaką mieliśmy wówczas do czynienia. Wsparta adekwatną analizą sytuacji makroekonomicznej wraz z odniesieniem do otoczenia międzynarodowego z powołaniem się na projekcie analityków banku centralnego. Faktycznie, w kolejnych miesiącach inflacja w Polsce zaczęła hamować, kolejne miesiące przynosiły niemal wyłącznie (z pominięciem grudnia), coraz mniejsze odczyty r/r. W tym samym okresie nie brakowało jednak komentarzy o dramatycznym wręcz wydźwięku. Oto Polsce grozi scenariusz turecki, czyli tempo wzrostu cen zbiegające do 100 proc. rocznie, opowieści o tym, że de facto NBP skapitulował z realizacji swojego mandatu i wobec tego, nie ma kto podjąć skutecznej walki z inflacją. Z łatwością odnaleźć można te wypowiedzi utrzymane w podobnym duchu. Wpływ tego typu wypowiedzi na oczekiwania inflacyjne może być ciekawym materiałem na badania naukowe.

Reklama

Inflacja z jaką przyszło się nam mierzyć, zakorzeniona w globalnych szokach o podażowym charakterze, była wydarzeniem szczególnym, niewidzianym od dekad. Przede wszystkim wynikała właśnie z czynników podażowych, a zatem takich, na które bank centralny reagować za bardzo nie ma jak. Szczególnie bank centralny małej otwartej gospodarki, jaką jest Polska. Fakt, wzrost cen poprzedziła ekspansywna polityka pieniężna. Ta była jednak praktycznie nieunikniona, NBP jak i inne banki centralne na świecie, musiał podejść do sytuacji związanej z pandemią akomodacyjnie, i tak też zrobił. Wspomniane zaś zakłócenia po stronie podażowej zaskoczyły bankierów centralnych w wielu miejscach świata, włącznie z Fed i EBC. Ich doświadczenia z kryzysu finansowego z 2007 roku i towarzyszącego mu potężnego luzowania ilościowego nie doprowadziły do eksplozji inflacji. Różnicą z szokiem pandemicznym i kryzysem energetycznym było jednak to, że wówczas podaż działała bez zakłóceń. Tego komfortu paręnaście lat później nie było. W efekcie ceny poszybowały do poziomów znanych już raczej z podręczników historii gospodarczej.

Opisywanie tych wydarzeń z tej perspektywy nie było jednak w Polsce powszechne. U nas dominowała raczej narracja o tym, że głównym sprawcą skoku cen jest NBP. Jako powód wskazywano, że inflacja jest u nas wyższa niż np. w Niemczech. Taka ocena pomija jednak zasadnicze różnice jakie charakteryzują gospodarkę rozwiniętą i tą zaliczaną do grona emerging markets. Jedną z tych różnic jest poziom cen. W krajach bogatego Zachodu już i tak znacznie wyższych (niemal dwukrotnie) niż w naszej części Kontynentu. Takie porównywanie było zatem z ekonomicznego punktu widzenia wadliwe, i w konsekwencji prowadziło do błędnych wniosków.

Inflacja za luty to 2,8 proc. r/r. Tak nisko na inflacyjnym liczniku nie było od kilku lat. To wynik niższy od tego, jakiego oczekiwali analitycy. Polska ma najgorszy etap walki z omawianym szokiem inflacyjnym za sobą. Poszło sprawnie, bo przy wciąż dodatnim wzroście gospodarczym i bardzo niskim bezrobociu. Można ponarzekać, że w 2023 roku dynamika realnego PKB wg wstępnego szacunku GUS to tylko 0,2 proc. Tyle, że biorąc pod uwagę kontekst, wynik ten i tak nie jest najgorszy. W tym roku powinno być zaś znacznie lepiej, i tak np. Komisja Europejska prognozuje, że nasze PKB urośnie o 2,7 proc., a najnowszy „Raport o inflacji” NBP zakłada nawet 3,5 proc. wzrostu. To już zupełnie przyzwoicie i znacznie bliżej tego na co stać polską gospodarkę. Gdyby NBP zareagował bardziej agresywnie, tego komfortu moglibyśmy nie mieć.

Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko podmiotów, z którymi współpracuje.

Kamil Goral, analityk makroekonomiczny i publicysta, jego zainteresowania dotyczą polityki pieniężnej i fiskalnej oraz rynków finansowych.
ikona lupy />
Obserwator Finansowy - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl