Rozwinięcie tej tezy ma różne warianty. Według jednej, ukraiński prezydent i jego otoczenie, podobnie jak wcześniej Petro Poroszenko, uwierzył, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego to w polskiej polityce zjawisko sezonowe, a ostatecznie „grupa trzymająca władzę” jest w Warszawie jedna i to na nią trzeba stawiać.

Inna wersja głosi, że do postawienia na opozycję przekonał Zelenskiego Berlin, a ceną za upokorzenie polskich władz (a w dłuższej perspektywie wsparcie dla niemieckich koncepcji reform UE w kontrze do stanowiska Polski i innych orędowników „Europy narodów”) jest w tej rozgrywce otwarcie furtki do szybkiej akcesji.

Oto znowu zostaliśmy zdradzeni

Rządzący, przez różnych pośredników, suflują nam obraz z gatunku, które, z naszym zamiłowaniem do „melodii, które już raz słyszeliśmy”, lubimy najbardziej. Nawet gdy w roli tej melodii mamy zbiorową traumę. Oto znowu zostaliśmy zdradzeni, a wczorajsi sojusznicy porozumiewają się ponad naszymi głowami z wrogiem. Znowu zostaliśmy sami.

W takich momentach pokusa zatopienia się w historycznym schemacie staje się przemożna i wyłączają się bezpieczniki, które chronią nas przed bolesnym uderzeniem we własną stopę. Epizod urasta do rangi sprawy ostatecznej, a górę nad chłodną analizą i dyplomatyczną „pracę u podstaw”, których wymaga newralgiczna sytuacja międzynarodowa, bierze żądza symbolicznej rekompensaty za upokorzenie czy wręcz odwetu.

Tak jest i teraz. Zdaniem rządzących zaistniały kryzys zamyka historię budowanego przez ponad półtora roku przyjaźni i partnerstwa z władzami ukraińskimi. Wsparcie obrony sąsiada ma być utrzymane jako leżące w „twardym interesie” Polski, ale nic ponad to. Jako akt przypieczętowujący rozejście się dwóch stolic uznawana jest niezapowiedziana wizyta prezydenta Ukrainy w Lublinie i wyrazy wdzięczności kierowane wobec społeczeństwa polskiego. Ten to despekt ma być dla ludzi PiS przesłanką, by przygotowywać „symetryczną odpowiedź” dla administracji Zełenskiego w kolejnej kadencji.

Retoryczna eskalacja może tylko uwypuklić naszą niemoc

Nie chcę być źle zrozumiany. Oczywiście gesty mają w stosunkach międzynarodowych znaczenie. Od kontekstu nadchodzących wyborów trudno uciec. W tym okresie zasadne wydaje się oczekiwanie szczególnej delikatności ze strony zagranicznych partnerów, o ile nie chcą spotkać się z zarzutem, że ingerują w demokratyczne procesy suwerennego państwa. Po stronie ukraińskiej niewątpliwie jej zabrakło. I wciąż nie widać woli, by obniżyć poziom napięcia.

Nie wykluczam też, że dowartościowanie znaczenia formacji opozycyjnych na Ukrainie czy – z drugiej strony – uchodźców i imigrantów ukraińskich przebywających w Polsce na wzór zachowania Zełenskiego w Lublinie, mogłyby stanowić dobrze pojęty „odpór" wobec nieprzyjaznych działań Kijowa. Taki, który nie byłby ani nieodwracalny, ani nie kwestionowałby zasadniczych pryncypiów wzajemnych relacji. I – co ważne zwłaszcza z punktu widzenia dyplomatycznej „soft power” – dość łatwy do uzasadnienia w języku wartości uniwersalnych.

O ile jednak trudno się dziwić, że słabo zawoalowany atak na forum ONZ musiał wywołać i wywołał reperkusje dyplomatyczne, to obmyślanie coraz bardziej dramatycznych słów i działań w odpowiedzi na coraz mniej znaczące incydenty wydaje się naprawdę zbędne. Reakcje najbardziej widoczne nie muszą być najbardziej dotkliwe. A gwałtowne ruchy nie świadczą o sile czy asertywności państwa, ale o popędliwości i rozchwianiu jego dyplomacji, która popada w jednej skrajności w drugą.

Ponadto, w sytuacji, w której nasze egzystencjalne interesy są tak silnie splecione z niepodległością broniącej się Ukrainy – czego na szczęście władza wydaje się świadoma, jak wynika z zapewnień dotyczących podtrzymania militarnego wymiaru partnerstwa – retoryczna eskalacja może tylko uwypuklić naszą niemoc. Bo przecież nie odwrócimy się na pięcie i nie przyłączymy się do obozu bezpiecznie (przynajmniej na razie) schronionych za Karpatami Węgrów.

Reset ukraińsko-niemiecki cieszy się co najmniej przychylnością Waszyngtonu

Martwi jeszcze jedno: gdy uwaga wszystkich tak silnie skoncentrowana jest na grze interesów partyjnych, cierpi na tym czujność i analityczne władze naszego państwa. A przecież przekonanie, że najpierw polityczny opór – w sprawie zboża, a potem symboliczny despekt, którego doznaliśmy od Ukraińców, zostały podyktowane wolą opowiedzenia się przez Kijów w polskim sporze politycznym, wymagałoby co najmniej ostrożności, jeśli nie krytycznego dystansu.

Na uwagę zasługuje także hipoteza, że nerwy po stronie partnera zaangażowanego w obronę własnego terytorium przed agresją i wrażliwość na własnym punkcie mogą być napięte do granic możliwości. Jednocześnie bliżej należałoby się przyjrzeć uwarunkowaniom wewnętrznym kijowskiego zwrotu; w tym: układowi sił wśród oligarchów, ich splotom z zachodnimi koncernami czy pozycji niechętnie wobec Polski nastawionych środowisk nacjonalistycznych.

A z drugiej strony: uwarunkowaniom globalnym. Nie brakuje bowiem sygnałów, że reset ukraińsko-niemiecki, którego jesteśmy świadkami, cieszy się co najmniej przychylnością Waszyngtonu – o ile nie odbywa się wprost pod jego patronatem. Czy jest tak na pewno, nie wiem, ale nie mam wątpliwości, że w pyle bitewnym możemy przegapić zdarzenia i procesy znacznie poważniejsze dla interesu Polski niż przykre, niezgrabne czy nawet obraźliwe gesty naszego sąsiada. Dlatego mam nadzieję, że te – i każde kolejne – władze kraju stać na to, by wznieść się ponad doraźne emocje i patrzeć przynajmniej na kilka kroków do przodu. Nawet w kampanii.