- Amerykańskie porządki: Apacze do rezerwy
- Polska idzie w drugą stronę: największa flota Apaczy poza USA
- Czy Polska powinna renegocjować umowę? Eksperci: to już niemożliwe
- Apacze – do czego mogą się nam realnie przydać?
- Drogie rozpoznanie... Tego nie chcieliśmy usłyszeć
Amerykańskie porządki: Apacze do rezerwy
Pentagon porządkuje swoje siły zbrojne, a w ich centrum znalazły się śmigłowce. W ramach tzw. Army Transformational Initiative USA nie tylko całkowicie wycofują starsze modele AH-64D, ale również radykalnie redukują liczbę nowoczesnych AH-64E w jednostkach liniowych. Jak ogłosił w tym tygodniu Aviation Week,według dokumentów budżetowych, liczba aktywnych Apaczy spadnie z 408 do 240 w ciągu najbliższego roku budżetowego. Zredukowane maszyny trafią do Gwardii Narodowej, a jednocześnie rozwiązanych zostanie 11 dywizjonów kawalerii powietrznej.
Według amerykańskich wojskowych, śmigłowce szturmowe – choć wciąż groźne – nie spełniają już wymagań współczesnego pola walki. Zastępca szefa sztabu US Army, gen. Joseph Ryan, podczas wystąpienia w Waszyngtonie wprost przyznał, że nawet najnowsze modele Apacza nie zapewniają już przewagi bojowej. Jego słowa to nie tylko krytyka konkretnych maszyn, ale całej koncepcji ich użycia.
Polska idzie w drugą stronę: największa flota Apaczy poza USA
W tym samym czasie Polska zamawia 96 sztuk AH-64E Apache Guardian – więcej niż jakikolwiek inny sojusznik USA. Maszyny te mają trafić do sześciu dywizji Wojska Polskiego, po 16 śmigłowców na każdą. Równolegle do zakupu śmigłowców podpisano także kontrakty na 210 silników T700 oraz budowę zaplecza serwisowego w kraju – m.in. w Dęblinie i Warszawie. Może po fali amerykańskich redukcji w stanie posiadania tego sprzętu, wkrótce staniemy się największym użytkownikiem na świecie? Już teraz Polscy piloci z Inowrocławia latają na kilku wyleasingowanych AH-64D.
To ogromna inwestycja, która nie budzi kontrowersji ze względu na wartość sprzętu, ale raczej przez jego ilość i brak szerszego systemu wokół. Eksperci zwracają uwagę, że Apacze nie działają samodzielnie – potrzebują systemów rozpoznania, wsparcia, integracji z artylerią, lotnictwem i dronami. Tego dziś w Polsce brakuje.
Czy Polska powinna renegocjować umowę? Eksperci: to już niemożliwe
W związku z decyzją Amerykanów, w tym roku pojawiły się głosy polskich ekspertów, że Polska powinna rozważyć renegocjację kontraktu i zakup w miejsce szturmowych, drogich Apaczy np. amerykańskich helikopterów transportowych. Zwłaszcza że kupujemy sprzęt, którego główny producent (i użytkownik) zaczyna się właśnie pozbywać. Wydaje się jednak, że jest już za późno. Umowa została podpisana, zatwierdzona przez Kongres USA i obejmuje także program Foreign Military Sales. Amerykańskie firmy, takie jak Boeing czy GE Aerospace, nie mają żadnego interesu w cofnięciu lub zmianie kontraktu – to dla nich gwarantowane miliardy dolarów. Każde działanie post factum z polskiej strony byłoby raczej traktowane jako dyplomatyczny zgrzyt, niż realna próba korekty. Jak prywatnie powiedział mi przedstawiciel jednej z największych amerykańskich firm, sprawę mogliby skomentować tylko jeśli poruszona byłaby oficjalnie przez polski MON
To gorzka lekcja dla Polski: w przyszłości należy dokładnie analizować nie tylko sprzęt, ale i kontekst, w jakim jest kupowany. I zadawać pytanie, czy to, co dziś wygląda na „must have” (cos niezbędnego), za 3 lata nie stanie się „dead weight” (całkiem zbyteczne).
Apacze – do czego mogą się nam realnie przydać?
Wbrew pozorom Apacze wciąż mogą odegrać istotną rolę w polskiej obronie – o ile będą dobrze wkomponowane w system. Mogą pełnić funkcję ruchomej platformy wykrywania i zwalczania celów, zwłaszcza dronów, pojazdów i lekkich jednostek przeciwnika. Ich potężne sensory i zdolność do integracji z innymi systemami uzbrojenia czynią je wartościowymi w tzw. „inteligentnym polu walki”.
Problemem jest jednak cena: polowanie na drony za pomocą śmigłowca wartego dziesiątki milionów dolarów i kosztownej godzinie lotu to... zła kalkulacja. To jak używać Ferrari do dostarczania pizzy. Dlatego Apacze muszą być częścią większego systemu – zintegrowanego z tańszymi środkami walki, jak drony FPV, zestawy MANPADS czy artyleria lufowa.
Drogie rozpoznanie... Tego nie chcieliśmy usłyszeć
W praktyce Apacze mogą skończyć jako drogie śmigłowce rozpoznawcze, które nie wchodzą nad linię frontu. Z powodu nowoczesnych systemów przeciwlotniczych i dronów FPV, nawet Apacze muszą operować z odległości 8–15 km od strefy działań. Tego nauczyła nas wojna w Ukrainie. Ich rola będzie więc ograniczona do wskazywania celów, koordynacji i ewentualnych precyzyjnych ataków rakietami typu NLOS takich jak rakiety Spike. W sierpniu tego roku amerykańskie śmigłowce AH-64E Apache przeprowadziły pierwsze w Europie strzelanie rakietami Spike NLOS. Ćwiczenia odbyły się na poligonie w Ustce, gdzie testowano rażenie celów z odległości kilkunastu kilometrów. To ważny sygnał (takze i dla polski jako nabywcy tego helikoptera), że Apacze mogą działać z bezpiecznej odległości, nie wchodząc w strefę rażenia obrony przeciwlotniczej przeciwnika.
Nie będą więc „młotem wojny”, jakim miały być według koncepcji z czasów Zimnej Wojny. Będą raczej „przekaźnikiem” – ogniwem łączącym rozpoznanie, sztab i środki rażenia. A to, czy Polska potrafi zbudować taki system wokół Apaczy, pozostaje dużym znakiem zapytania.
Podsumowanie: Apacze – za dużo, za drogo, zbyt późno?
Zakup 96 śmigłowców AH-64E to inwestycja zbyt duża, by ją dziś cofnąć, ale zbyt niepewna, by ją bezkrytycznie chwalić. Amerykanie – mimo że rozwijali Apacza przez dekady – teraz stawiają na ograniczenie jego liczby i rolę pomocniczą. Polska tymczasem dopiero wchodzi w świat Apaczy, i to z pełną pompą.
To nie znaczy, że te maszyny nie będą potrzebne – wręcz przeciwnie. Ale bez systemu wokół nich, ich potencjał pozostanie niewykorzystany. I co gorsza – mogą stać się symbolem politycznej decyzji, a nie przemyślanej strategii. Dla kolejnych ekip rządzących to powinna być przestroga: sprzęt wojskowy to nie tylko zakup, to cały ekosystem, który trzeba stworzyć i utrzymać.