Projektowanie zmian w polskiej edukacji zakłada mocowanie się ze sprzecznościami. Wiem, bo projektuję te zmiany dobre trzy dekady. Na początku wiarę pokładałem w decentralizację systemu. Bo przecież dla nauczyciela podstawowym bodźcem zwrotnym jest opinia uczniów. To ich trzeba próbować pociągnąć za sobą, im trzeba próbować pokazać, że nauka, przez „N” i „n”, wyróżnia człowieka. Czemu nauczycielka ma wchodzić do klasy z ogromnym bagażem oczekiwań dyrekcji, kuratorium, ministra, zamiast skupić się na najważniejszym – pracy z dziećmi lub młodzieżą. Pracy twórczej, zatem wymagającej wolności w działaniu, i żmudnej, wymagającej, by nie zawracać głowy.

I chociaż podpisałbym się pod tym, co wyżej napisałem, także dzisiaj, równolegle doceniam centralizację. Wielu walczącym pod tablicą daje ona poczucie, że są częścią umowy społecznej. My, naród, chcemy, aby każde polskie dziecko otrzymało szansę równego startu. I aby każde otrzymało bagaż wiedzy, umiejętności i zachowań społecznych, które ułatwią wejście w świat dorosłych, najlepiej ze świadomością, że państwo polskie to nasze wspólne zadanie, a nie po prostu zbiór instytucji. Rodzice w różny sposób są w stanie wykształcić swoje dzieci, ale od tego mamy system oświaty, by na los dziecka wpływali nie tylko oni, bo mogą zawieść. Jeżeli zatem mamy system zakładający wyrównywanie szans, to mamy państwowy budżet, więc i wielkie wydatki z polskich kieszeni – i w konsekwencji musimy posługiwać się elementami centralnej, państwowej kontroli sensu tych wydatków.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP