Bardzo ciekawa dyskusja wywiązała się pod wpisem dotyczącym jednego z moich ostatnich tekstów („Aborcja, wiek emerytalny i ekonomia. Jak rozpadamy się na dwie Polski i co można z tym zrobić” - https://forsal.pl/gospodarka/demografia/artykuly/9460831,aborcja-wiek-emerytalny-i-ekonomia-jak-rozpadamy-sie-na-dwie-polski.html), zamieszczonym w popularnym biznesowym serwisie społecznościowym. Napisałem m.in., że mimo wciąż narastającego deficytu pracowników jako jedyni w Unii Europejskiej niemal automatycznie (ustawowo) wyłączamy z rynku pracy prawie dwie trzecie osób w przedziale wiekowym 60-64. Paradoksalnie – te wyłączone osoby (kobiety) są generalnie w lepszej kondycji zdrowotnej niż te nadal pracujący (mężczyźni) i mają przed sobą statystycznie dużo więcej życia. Z punktu widzenia lokalnych przedsiębiorców jest to totalny absurd. Taka polityka społeczno-gospodarcza (?) wydatnie zmniejsza dostępność pracowników i winduje koszty, co jest dzisiaj główną przyczyną zamykania i zawieszania działalności mikro i małych firm.

Czytelnicy – specjaliści z różnych dziedzin, w tym haerowcy – zauważyli, że osiągnęliśmy w Polsce jeszcze wyższy poziom absurdu: od 70 do 90 procent pracodawców narzeka na brak wykwalifikowanych pracowników, a jednocześnie na rynku pracy mamy do czynienia z powszechną dyskryminacją osób 50 plus, mimo że większość z nich posiada kompetencje lepsze niż gros przedstawicieli młodszych pokoleń, zwłaszcza tych, które dopiero wchodzą na rynek.

Beata Samson, znana z bezkompromisowej walki z arscyszkodliwym zjawiskiem ageizmu, czyli właśnie dyskryminacji ze względu na wiek, zauważyła, że „w Polsce taka dyskryminacja zaczyna się już w okolicach 39 roku życia, a osoba w wieku 50 lat otrzymuje łatkę nierekrutowalnej". Wielu komentatorów potwierdziło to zjawisko – zarówno z obserwacji, jak i z autopsji. Adam Liszka, 50 plus, opisał swe wrażenia z dużych targów pracy w Krakowie (Jobicon). Cytat: „W kolejce przede mną stała trzyosobowa grupa Polaków, z pokolenia 30+, ale nie rozmawialiśmy, gdyż nie było o czym. W pewnym momencie na widok przechodzącego obok starszego mężczyzny (mógł mieć nawet 60+) jeden ze stojących przede mną otworzył się i powiedział głośno "A ten co tutaj robi? Ta geriatria tutaj? Powinien siedzieć w domu w kapciach, oglądać telewizję i popijać ziółka!". Stojąca z nimi kobieta zorientowała się, że za nimi stoi również ktoś starszy (czyli ja), starała się dyskretnie przerwać tę jego wypowiedź, ale nie udało się jej”. Konkluzja z targów: „Dla 50 plus pracy nie ma”.

Reklama

Z autorami tych wszystkich wpisów musiałem się z jednej strony zgodzić, a z drugiej – nie zgodzić. Bo to zjawisko wprawdzie w Polsce jest – ale słabnie. A słabnie dlatego, że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi kończy się w Polsce feudalizm.

Panowie (i panie) na folwarku

Prof. Janusz Hryniewicz, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, na podstawie przeprowadzonych w pierwszej dekadzie XXI wieku kompleksowych badań przedsiębiorstw i instytucji, zauważył, że zdecydowana większość działających w Polsce podmiotów ma „strukturę i kulturę XVI-wiecznego folwarku”. Czyli jaką?

Fundamentem jest bardzo silna centralizacja władzy i zarządzania i brak komunikacji zwrotnej – z dołu do góry, a jedynie wydawanie odgórnych poleceń (jedyną informacją zwrotną są donosy jednych pracowników na innych). Pracownik w takiej strukturze ma pozycję zbliżoną do pańszczyźnianego chłopa – z minimalną wolnością, ale też niewielką odpowiedzialnością. Czyli jest w firmie przedmiotem, a nie podmiotem.

Kocham polskich przedsiębiorców – współtwórców polskiego cudu cywilizacyjnego podziwianego przez świat – ale nie mogę zaprzeczyć, że wielu z nich poukładało swoje biznesy właśnie tak. Dlaczego?

Po pierwsze - wyrośli w określonej kulturze: większość Polek i Polaków wywodzi się ze wsi, a więc właśnie z kultury folwarcznej, która dominowała u nas aż do II wojny; gospodarstwa chłopskie zmuszone odrabiać pańszczyznę istniały jeszcze na początku lat 30. XX wieku – na Spiszu. Dopiero w marcu 1931 r. Sejm przyjął ustawę o zniesieniu pańszczyzny i wykupił ostatnich pańszczyźnianych chłopów od ich panów.

Po drugie – Kiedy po upadku komuny w roku 1989 Polska zaczęła odbudowywać kapitalizm, gospodarka Zachodu znajdowała w szczególnej fazie: Fukuyama ogłosił ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji i modelu kapitalizmu dominującego w USA i Wielkiej Brytanii, czyli reaganizmu i thatcheryzmu; reaganistami i thatcherystami mienili się u nas nawet… liderzy górniczych związków zawodowych. Na Zachodzie nie tylko partie tradycyjnie liberalne czy chadeckie, ale również socjaldemokratyczne, dbające dotąd głównie o poszerzanie sfery dobrobytu mas (klasy średniej, robotników wielkoprzemysłowych), przejęły wiele postulatów i zasad myśli liberalnej. W 1992 r. demokrata Bill Clinton wygrał w USA wybory pod słynnym hasłem „Gospodarka, głupcze!” . Tony Blair, w latach 1994–2007 przywódca Partii Pracy, w latach 1997–2007 premier Wielkiej Brytanii, był bardziej liberałem niż socjaldemokratą. Podobnie Gerhard Schröder, szef SPD i w latach 1998–2005 kanclerz Niemiec. Neoliberalny model kapitalizmu wykreował w latach 80. XX wieku nowy typ menedżerów – bezwzględnych i cynicznych… panów na folwarku, w stylu Jacka Welcha - głównego promotora agresywnego stylu zarzadzania, w którym ludzie (pracownicy, kooperanci, konkurencyjne firmy) są ostatnim odcinkiem łańcucha pokarmowego.

Po trzecie – polska gospodarka przechodziła po upadku komunizmu gigantyczną transformację w realiach bardzo dużej dostępności pracowników. Ta dostępność była pokłosiem powojennych wyżów (rocznie rodziło się w Polsce po 700 tys., a nawet blisko 800 tys. dzieci). Z jednej strony zamykaliśmy więc wielkie nieefektywne fabryki PRL-u i PGR-y, a z drugiej – na rynek pracy trafiało co roku nawet pół miliona nowych pracowników. Zakładane wtedy mikrofiremki nie były w stanie wszystkich wchłonąć. Efektem było ponad 20-procentowe bezrobocie (w pewnych grupach – 50-procentowe). Tu bardzo istotna uwaga: wielu pracowników zwolnionych z państwowych molochów było przesiąkniętych komunistyczną mentalnością „czy się stoi, czy się leży”, więc tworzący i rozwijający swe biznesy przedsiębiorcy woleli brać młodych i ich wszystkiego uczyć od zera niż tracić czas na oduczenie starszych złych nawyków. Wyże wchodziły na polski rynek pracy jeszcze na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. Akurat wtedy wybuchł globalny kryzys finansowy, co zaowocowało spowolnieniem gospodarczym i znów podwyższonym bezrobociem, a w ujęciu systemowym – podtrzymaniem żywota folwarcznego kapitalizmu. Jeśli ktoś pyta, skąd wzięło się nagle milion śmieciówek, w większości absurdalnych (czy pani kasjerka z supermarketu powinna pracować na umowie zleceniu za 6 złotych za godzinę, skoro wykonuje regularną PRACĘ?), to właśnie stąd.

Wszystkie te okoliczności sprawiły, że przez ćwierć wieku rozwijaliśmy w Polsce kapitalizm, w którym wielu pracowników nie było podmiotami, lecz przedmiotami – czyli mniej lub bardziej dobrowolnymi niewolnikami w folwarkach. To, że któryś z „panów” (albo któraś z „pań”) traktował (a) ludzi po ludzku, wynikało wyłącznie z jego (jej) dobrej woli, a nie z rynkowego musu – bo rynek pracy cały czas sprzyjał „panom”. To się zaczęło gwałtownie zmieniać w czasie rządów PiS – nie dlatego jednak (jak sądzi wielu Polaków), że te rządy były takie propracownicze i prospołeczne, lecz za sprawą opisywanych przeze mnie wielokrotnie procesów demograficznych. Jeśli za pierwszego Tuska (2007-2011) w cztery lata przybyło na polskim rynku, za sprawą wyżów, około miliona nowych pracowników, to za pierwszej kadencji PiS (2015-19) znikło za sprawą niżów półtora miliona ludzi.

Tak zrodził się rynek pracownika.

Ukraińcy (i Ukrainki) wybawieniem dla „panów”

Z obserwacji wiem, że największym wrogiem folwarcznego kapitalizmu w Polsce jest właśnie demografia. Banał: kiedy wszyscy zaczynają odczuwać niedobory pracowników, to zaczynają o tych pracowników dbać, zabiegać, a w końcu walczyć. Na poziomie korpo opakowano to w szlachetne przekazy CSR, a teraz – ESG. Pisałem, że pokolenie Z mówi kulturze zapier… stanowcze „nie” – bo może. Jest tak głównie z przyczyn demograficznych.

Na odsiecz zwolennikom folwarku mogą przyjść tylko dwie rzeczy:

  • cyfryzacja (automatyzacja, robotyzacja)
  • masowa imigracja.

A teraz spójrzcie na zbieg dat: szczęśliwie dla polskich „panów” (i „pań”) akurat wtedy, kiedy z rynku pracy zaczęły znikać błogosławione dla nich efekty powojennych wyżów, Rosja zaanektowała Krym, a „zielone ludziki” napadły na wschodnie tereny Ukrainy. Efektem była pierwsza fala ukraińskiej migracji do Polski. Dla ludzi zarabiających w swoim kraju - w przeliczeniu - po kilkaset złotych miesięcznie pensja rzędu dwóch tysięcy złotych plus miska kartofli (ziemniaków, pyrek) i lokum w eksoborze to było coś. Można skrótowo rzec, że pojawienie się nad Wisłą tak dużej rzeszy chętnych do pracy Ukraińców pomogło podtrzymać folwarczny kapitalizm. Przy – czym w żadnym razie nie wolno o to winić przybyszy, którzy są przecież ofiarami agresji oraz często wtórnymi ofiarami polskich „panów”.

To jest naprawdę temat z gatunku supertabu, ale jeśli pogadać z działaczami polskiej Solidarności, OPZZ czy Inicjatywy Pracowniczej, którzy wspierają ukraińskich związkowców, to w obszarze zatrudnienia Ukraińców mieliśmy wszystkie przejawy najbrutalniejszej kultury folwarcznej. I mimo wysiłków wielu szlachetnych osób w Polsce – nadal mamy.

Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z 30-letnią Julią ze wschodniej Ukrainy, której mąż od początku pełnoskalowej wojny, czyli ponad dwóch lat, walczy na froncie. Rosjanie zrównali z ziemią ich dom, a potem zajęli jej miasteczko, więc uciekła do Polski z dwójką kilkuletnich dzieci. Nie chce niczyjej łaski. Uważa, że skoro państwo polskie wypłaca jej zasiłek na dzieci, to powinna pracować. I od początku pracuje u polskich przedsiębiorców. Kiedy mi o tym odpowiada (na sucho, bez pretensji i żalu!), jest mi wstyd. Bo ona, ofiara straszliwej wojny, drżąca w każdej minucie o życie męża, jest w tej pracy nieodmiennie przedmiotem. To, że zatrudnionym za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej, za najniższe stawki – to nic. Chodzi o codzienne traktowanie. Wymuszanie pracy w nadgodzinach (w efekcie z umownych 8 robi się notoryczne 12), w weekendy (choć w umowie nie ma weekendów).

Jeszcze gorsze jest jednak pomiatanie. Taki obrazek (widziałem na własne oczy): w obecnej firmie Julii połowa załogi to Polki na umowach o pracę (bezpośrednio z przedsiębiorcą), a druga połowa to Ukrainki (i kilka Białorusinek) na zleceniach z agencji pracy tymczasowej. W porze lunchu Polki idą do stołówki spełniającej europejskie normy, a „obce” gnieżdżą się w brudnym i obskurnym pomieszczeniu z klepiskiem a la obora. Julia na początku nie wiedziała o tym podziale i weszła do jadalni, próbując usiąść Polkami. Reakcja: „Gdzie się pchasz, ty k… śmierdząca! Brudasie jeden! Wypier… córo Bandery”. Celuje w tym pani Bożenka, typ blokowej lub kapo. Nikt nie reaguje.

Pracodawca ma to gdzieś. Jemu zależy tylko na najtańszych pracowniczkach. Jak zawsze.

Gdzie tu jest CSR, ESG? Najprostsza odpowiedź brzmi: w Niemczech. Od roku masowo wyjeżdżają tam Ukrainki. Jeśli je spytać, odpowiadają, że nie chodzi (tylko) o stawki czy perspektywy godnego życia, lecz o ludzkie traktowanie. „W Polsce jest kultura pomiatająca człowiekiem. Szef pomiata kierownikami, kierownicy pomiatają Polkami, Polki pomiatają nami” – opisuje Julia. Powtarzam: nie żali się, jest wdzięczna, żeśmy ją, mimo tylu własnych problemów, przygarnęli. Ale wyjedzie przy najbliższej okazji.

Polska już w zeszłym roku przestała być głównym miejscem pobytu uchodźców. W Niemczech Ukraińców jest prawie dwa razy więcej niż u nas. A trzeba pamiętać, że cudzoziemcy, zwłaszcza Ukraińcy, stali się w ostatnich latach nie tylko podporą kilku kluczowych branż (od handlu po budownictwo), ale też bardzo ważnym źródłem podatków i składek na ZUS. Pod koniec 2023 r. liczba zarejestrowanych w ZUS dobiła do 1,13 mln, z czego 759 tys. stanowili Ukraińcy (Ukrainki). Od stycznia widać tutaj spadki, choć do Polski napływają dziś imigranci ze 150 krajów. Ukraińcy są kluczowi, bo i bliscy kulturowo, i wdzięczni, i bardzo pracowici.

Piotr Pawłowski, prezes Golden Acres Group, zwrócił uwagę we wspomnianej na wstępie dyskusji, że jeśli uchodźcy będą kontynuować migrację na Zachód zniechęceni kulturą folwarku i innymi kwestiami, to deficyt rąk do pracy pójdzie w Polsce w miliony. Zwłaszcza że demograficznie (o czym pisałem szeroko przed tygodniem) zmierzamy ku przepaści.

Pożegnanie z folwarkiem?

Odpowiedziałem Piotrowi Pawłowskiemu, że świat się – mimo wszystko - zmienia. Nie tylko pokolenie Z mówi kulturze zapier... stanowcze nie - bo może. Mentalna korekta obejmuje stopniowo, choć z oporami, także wszystkich innych. Fakt: na końcu „panów”.

W firmie jednego z mych znajomych, działającej od ponad 30 lat, zatrudnili na początku roku 22-latka, który – jak twierdzi majster – „więcej przez rok zepsuje niż stworzy”. Musieli mu dać prawie 5 tys. zł brutto, bo za mniej nikt młody do tej roboty nie przyjdzie. Sęk w tym, że starszym, z o wiele większym doświadczeniem, płaci się tutaj minimalną, czyli obecnie 4 224 zł brutto. Ci, którzy mogli, poodchodzili więc na emerytury – choć szef zachęcał, żeby zostali. Zwłaszcza kobiety, „w świetnej formie, bez zobowiązań i zagrożenia ciążą”.

Spotykam wczoraj tego przedsiębiorcę i on mówi mi (oburzony) tak: - Ty wiesz, że ten młody po miesiącu powiedział, że mu się nie podoba poszedł do konkurencji?! Tym młodym w d… się poprzewracało! Gorsze, że starym też się zaczyna od tego wszystkiego w d… przewracać. Ostatnio trzech takich poszło mi do dużej zachodniej firmy, chociaż karmiłem ich piętnaście lat. Piętnaście lat, k… mać!”

Spytałem, czemu nie podniósł im pensji do tych (chociaż) 5 tys. zł. On na to, że przecież podwyżki płacy minimalnej były skokowe, ponad inflację, więc nie stracili. A poza tym – wszyscy inni też zaraz by chcieli, a on „ni ma z czego tych podwyżek dawać”. Zwłaszcza, że zamówił Jadzi (żonie) nowego suva. „A te cenowo teraz poszłyyyyyyy!”.

Twierdzi, że jak tak dalej pójdzie, to z braku pracowników po trzech dekadach zamknie interes. Syn (który nie pali się do przejęcia interesu) wypominał mu, że ci trzej doświadczeni pracownicy poszli do dużej firmy, bo ta już zrozumiała, że zarządzanie pokoleniowe i tworzenie systemów godziwych wynagrodzeń, to jest mus, a nie łaska pana. Ta duża firma powoli wciela w życie to, co miała dotąd napisane tylko na papierze i w sloganach marketingowych, czyli CSR i ESG. Mój znajomy nadal nie wie, co to jest. I chyba faktycznie się zamknie. Mimo 31 lat doświadczenia.

Było to doświadczenie pana na folwarku. Coraz mniej dziś przydatne. Bo tu: "Ni ma folwarku. Tragedia, bracie”. Czyżby w 2024 roku kończył się w Polsce feudalizm?

Jednego jestem pewien: folwarczne biznesy będą padać jak muchy. W pierwszym rzędzie te mizoginiczne i ageistyczne, czyli nie dostrzegające ostatnich bardzo wartościowych zasobów na rynku pracy. Równocześnie będą się zmieniać relacje w miejscach pracy –faceci tacy, jak ten na krakowskich targach, będą reedukowani lub wyrzucani na bruk, ponieważ zagrażają żywotnym interesom każdej firmy. Żaden przedsiębiorca nie może sobie pozwolić w czasach, w których kluczowe stało się zarządzanie pokoleniami – bo w każdej firmie niezbędna będzie reprezentacja wszystkich pokoleń.

Czego nam wszystkim dla zdrowia życzę.