Islamskiej Rewolucji stuknęła czterdziestka – przypomną o tym uczestnicy przyszłotygodniowej warszawskiej konferencji poświęconej Iranowi. Ale wbrew temu, co zapewne usłyszymy, rządy ajatollahów to nie tylko brutalny reżim.
Pewni ludzie, którzy wyprowadzają psy w miejscach publicznych, wywołują panikę i rozdrażnienie otoczenia – miał powiedzieć tydzień temu szef policji w Teheranie Hosein Rahimi jednej z miejscowych agencji prasowych. – Dostaliśmy pozwolenie organów sądowych, by z tym skończyć. Będziemy twardo rozprawiać się z tym procederem. Podobnie twardo także z tymi, którzy wożą psy w autach – dorzucił.
Ta kampania ma dokładnie określone pole rażenia: to mieszkańcy bogatego północnego Teheranu i podobnych mu dzielnic w kilku największych miastach. Życie w tych miejscach nie różni się wiele od tego, jakie prowadzą mieszkańcy Zachodu: w kioskach da się kupić magazyny takie jak „Time” czy „Le Point”, zjeść można w restauracji naśladującej bary McDonald’s, po pracy można zaszyć się w klubie z bilardem, pójść na podziemny koncert, do fryzjera lub studia tatuażu. Dziewczyny – z chustą ściągniętą z włosów na tyle, żeby nie spadła – spacerują z pieskami miniaturkami wzdłuż ciągów schludnych apartamentowców. Chłopcy układają w domowym zaciszu sample do skandowanych w farsi tekstów, grają w gry komputerowe. Wszyscy surfują w internecie, choć moda na zakładanie blogów minęła.
Psy od wieków są na celowniku strażników ortodoksji: podobno pogryzły proroka, podobno Mahomet nakazał, żeby wszystkie je zabić (o czym w Koranie nie ma ani słowa, opinie proroka na temat tych zwierząt pochodzą z hadisów, zbiorów przypowieści rozmaitej proweniencji, których wiarygodność bywa podważana). W Iranie miały zatem swoich przeciwników, do których zalicza się Wielki Ajatollah Naser Makarem Szirazi. – Psy są nieczyste – przekonywał ten duchowny w fatwie, religijnym orzeczeniu, wydanej w 2010 r. – Przyjaźń z psami to ślepe naśladownictwo Zachodu. Tam wielu ludzi kocha swoje psy bardziej niż swoje żony czy dzieci – dorzucał.
Być może chodzi o proroka, być może o zepsuty Zachód. Ale najbardziej chyba o to, że posiadanie psa to symbol statusu, drażniący tych, których na takie „luksusy” nie stać – i Rewolucja postanowiła przypomnieć rodakom, że dalej stoi po stronie biednych. Absurdalność pomysłu teherańskiej policji i sędziów utorowała temu pomysłowi drogę do światowych mediów. O tym jednak, że życie w Iranie nie odpowiada stereotypom fundamentalistycznej, muzułmańskiej dyktatury i jest znacznie bardziej liberalne niż w sąsiednich państwach arabskich, słyszy się rzadko.
Reklama

Demokracja

– Mam powiedzieć? Mam powiedzieć? – podskakiwał w fotelu podekscytowany, walczący o reelekcję, prezydent Mahmud Ahmadineżad, wymachując niezbyt opasłą teczką. Trwała pierwsza w historii Iranu telewizyjna debata kandydatów na prezydenta, było to w czerwcu 2009 r. Na antenie publicznej IRTV ścierali się wszyscy najważniejsi pretendenci. Teczka dotyczyła żony najważniejszego z nich, Mir-Hoseina Musawiego – małżonka przed rewolucją potrafiła przywdziać kusą spódniczkę, zaś po niej (jako badaczka i wykładowca akademicki) zasłynęła z liberalizmu. Tajemnica teczki sprowadzała się do podejrzenia, że żona Musawiego nie zdobyła tytułu profesorskiego.
O tym, co zawiera następna teczka – wyciągnięta w trakcie starcia z kolejnym konkurentem, byłym szefem Korpusu Strażników Rewolucji Mohsenem Rezai – telewidzowie już się nie dowiedzieli, choć mogli przypuszczać, że chodziło o jego syna. Na początku dekady chłopakowi przydarzyło się wystąpić o azyl polityczny w USA, ale po kilku miesiącach okazało się, że Ameryka nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, więc skruszony młodzieniec wrócił do ojczyzny. W normalnych warunkach taki manewr nie uszedłby uwadze służb – ten azylant jednak po cichu rozpoczął w Teheranie normalne życie, a sprawa stała się tajemnicą poliszynela. Rezai obrzucił w studiu IRTV Ahmadineżada oraz teczkę w jego rękach zimnym spojrzeniem i uciął krótko: – Słowo o moim synu, a dobiorę się do całej twojej rodziny.
Wymiana pogróżek między prezydentem a rywalami nie należy do najlepszych politycznych zwyczajów, ale wiele mówi o stosunkowej otwartości irańskiej polityki – podobne sceny byłyby niemożliwe w stacjach telewizyjnych innych reżimów Zatoki Perskiej. Irański reżim różni się od nich. W 1979 r. rządy szacha zostały obalone przez konglomerat rozmaitych stronnictw politycznych, które były wypchnięte poza ramy polityki – a zarazem cieszyły się olbrzymim poparciem, przede wszystkim biednych mas. Opisywali te formacje zarówno Ryszard Kapuściński w „Szachinszachu”, jak i Wojciech Giełżyński w „Rewolucji w imię Allacha”: poza duchownymi i ich zwolennikami byli tam mudżahedini ludowi, fedaini, nacjonaliści, komuniści z partii Tudeh i jeszcze niemało innych. Trudno się dziwić, że tuż po rewolucji okazało się, iż wizje Islamskiej Republiki wszystkich tych ugrupowań znacznie się od siebie różnią. A przede wszystkim: że duchowni nie mają zamiaru oddać rządu dusz w Iranie. W ciągu dwóch lat po obaleniu szacha ajatollah Chomeini zbudował sobie własne siły zbrojne – Korpus Strażników Rewolucji, po czym wyciął lub wygnał politycznych adwersarzy. Zwolennicy szacha uciekli wraz z władcą, niedobitki próbującej zachowywać dystans do reżimu szacha i rewolucji armii wykrwawiły się na frontach wojny z Irakiem w latach 1980–1988. Pole dla jedynowładztwa ajatollahów zostało oczyszczone.
Ale duchowieństwo nie było monolitem. Wśród tych, którzy przechwycili władzę, byli konserwatyści jak Chomeini oraz liberałowie – jak Wielki Ajatollah Hosein Ali Montazeri. Zbudowali system polityczny, w którym Najwyższy Przywódca – traktowany dziś stereotypowo jako dyktator Iranu – jest arbitrem między ścierającymi się frakcjami. Ale część funkcji kontrolnych nad Przywódcą ma Zgromadzenie Ekspertów – instytucja, który wybierze jego następcę. A kandydatów do Zgromadzenia (a także Madżlisu, czyli parlamentu, oraz kandydatów na prezydenta) zatwierdza Rada Strażników Konstytucji (niekiedy nazywana Radą Strażników Rewolucji), której połowę członków wybierają z kolei członkowie Madżlisu. System wzajemnych zależności ma sprawiać, że w aparacie władzy nie pojawi się ktoś z aspiracjami do monopolu na władzę.
W praktyce wygląda to znacznie gorzej. W wyborach prezydenckich w 2017 r. zarejestrowało się 1636 kandydatów, w tym 137 kobiet. To zasługa języka, którym spisano konstytucję, bo w niej pozwala się na start w wyborach wszystkim, którzy są „osobowością” – co prawda, tu bardziej w znaczeniu autorytetu, ale któż z nas nie jest osobowością. Kandydatury zgłaszają więc irańskie panie domu, kierowcy autobusów, uwięzieni opozycjoniści – a nad nimi wszystkimi pochyla się Rada Strażników. I dba, żeby do systemu nie przedostali się przypadkowi ludzie, a tym bardziej ci wrogo nastawieni do rewolucyjnych porządków.
W efekcie z 1636 kandydatów do wyborów stanęło dwa lata temu sześciu. Rzecz jasna, wszyscy reprezentują polityczny establishment Republiki Islamskiej, układ stworzony wokół jej instytucji. Jednak każdy wywodzi się z innej frakcji czy partii działającej w ramach reżimu – np. uznawany za reformatora obecny prezydent Hasan Rouhani reprezentuje Partię Umiarkowania i Rozwoju, a jeden z jego konkurentów z 2017 r. Mostafa Mir-Salim był przedstawicielem konserwatywnej Partii Islamskiej Koalicji.
W tym wewnętrznym świecie establishmentu jest już więcej demokracji. Niczym w Ameryce, wycofujący się z wyścigu pretendenci mogą scedować swoje poparcie na innego polityka. Ścierają się na łamach gazet – i od 2009 r. w telewizji. Zdarzają się „cuda przy urnie”, jak te, które 10 lat temu doprowadziły do masowych protestów, najsilniejszych od czasów rewolucji – Zielonej Fali. Ale w gruncie rzeczy, Najwyższy Przywódca i jego reżim są w stanie pogodzić się z ostatecznymi wyborami Irańczyków.
Cóż, za szacha tego nie było. Dlatego też współczesny Irańczyk ma do Rewolucji mieszane uczucia. – Nie osiągnęliśmy tego, czego chcieliśmy. Rewolucyjne wartości wyparowały, a my dziś wciąż cierpimy z powodu dyskryminacji, korupcji i kłamstw, może nawet bardziej niż kiedyś – utyskuje 60-letni były żołnierz i rewolucjonista ochotnik w 1979 r. Mohammad Reza Tadżik w swoim sklepie w Teheranie. – Ale to nie jest kwestia rewolucji. Rewolucja była dobra i musiała nastąpić, zeszliśmy jednak z dobrej ścieżki za sprawą ludzi u władzy – dorzuca.

Mułłowie

– Nie tylko się nie zakryła, ale zaczęła mi ubliżać. Prosiłem, żeby tego nie robiła, ale zaczęła wrzeszczeć i mi grozić – skarżył się hodżatoleslam Ali Beheszti z Szahmirzadu. Duchowny próbował zbesztać napotkaną kobietę, że ma zbyt daleko zsuniętą z włosów chustę. – Popchnęła mnie i upadłem na ziemię. Od tego momentu nie wiem, co się działo: czułem tylko kopniaki kobiety, która wciąż mnie obrażała – relacjonował w opowieści dla agencji informacyjnej Mehr sponiewierany mułła.
We wszystkich relacjach z burzliwych wydarzeń lat 1978 i 1979 centralną rolę odgrywał ajatollah Chomeini – o kasetach z jego kazaniami, wpływie i masowym poparciu pisał każdy dziennikarz i historyk. Ale też pomijano najczęściej fakt, że przynajmniej część wysokich rangą i obdarzonych autorytetem duchownych była wcześniej bliska reżimowi szacha. Nie wspominano, że pieniądze pozwalające na zorganizowanie Rewolucji, działalność imamów i zaopatrzenie demonstrantów wyłożyli bazari – właściciele straganów i sklepów działających na usytuowanych przy meczetach bazarach. I niewiele mówi się o tym, jak fatalną sławą cieszyli się przed rewolucją – i dziś – duchowni.
Przed laty używano powiedzonek o antyklerykalnym charakterze. Przywary wskazywane już wówczas, jak chciwość, korupcja czy głupota – wytyka się i dzisiaj. „Duchowni żyją jak królowie, a my tkwimy w biedzie” – napisali na transparencie demonstranci podczas jednej z antyreżimowych demonstracji. Irańczycy lubią plotkować o tym, którzy z najwyższych rangą duchownych mają konta w Szwajcarii. Hooman Majd, krewniak jednego z byłych prezydentów (i duchownego), Mohammada Chatamiego, opisuje spotkanie w gronie duchownych, którego uczestnicy rozkoszowali się przednim opium i debatowali o nowych modelach mercedesów. Ucieleśnieniem przywar mułłów miał być też jeden z (anty)bohaterów irańskiego kina – Reza Jaszczurka – główna postać komedii „Marmoulak” z 2004 r., złodziej uciekający z więzienia i zaszywający się w przebraniu mułły w wioskowym meczecie.
Rewolucja wymiotła elity z czasów szacha, a ich miejsce zajęli duchowni. Stąd przez pierwszą dekadę istnienia Republiki Islamskiej ich wszechobecność, popularność absurdalnych fatw – jak wypominane do dziś orzeczenia ajatollaha Chomeiniego z zachętą do zamordowania Salmana Rushdiego czy z werdyktem na temat tego, kto może zjeść kurę, z którą spółkował mężczyzna. „Czy ten mężczyzna może zjeść kurę po ejakulacji? Chomeini dostarcza odpowiedzi: Ani ten mężczyzna, ani jego rodzina, ani nawet sąsiad z domu obok nie mogą zjeść tej kury” – pisze Bahram Darugar w książce „Out of Iran”. – „Ale już sąsiad dwa domy dalej może to zrobić” – miał kwitować w tej, prawdopodobnie apokryficznej, debacie Wielki Ajatollah. Autorytet Chomeiniego był jednak wyjątkowy – właściwie dzięki niemu słowo „fatwa” stało się terminem powszechnie rozumianym na Zachodzie. Wcześniej (i bardzo rzadko później) nie pisano o fatwach formułowanych przez innych duchownych, choć zdarzało się, że fatwami nazywano również oświadczenia osób niebędących duchownymi: tak nazywał swoje komunikaty np. Osama bin Laden.
Śmierć Chomeiniego w 1989 r. wyznaczyła kres pewnej epoki – Ali Chamenei nie miał takiego autorytetu jak poprzednik, na ajatollaha „awansowano” go w ostatniej chwili przed wyborem, a jego głównym atutem miała być „sterowalność” (sterować chcieli jakoby syn Imama Ahmad Chomeini oraz prezydent Ali Akbar Haszemi Rafsandżani, nazywany w ojczyźnie Rekinem). Chamenei z czasem wyemancypował się i wypracował pozycję, której daleko do popularności Chomeiniego, ale też – niezagrożoną. Chamenei dobiega dziś osiemdziesiątki i znajduje się w podobnej pozycji jak Fidel Castro u schyłku rządów: regularnie przez kraj przebiega plotka, że właśnie zmarł, karuzela kandydatur na jego następcę kręci się nieustannie. Ale pewne jest jedno: ten, kto nastanie po nim, będzie miał jeszcze mniejszy autorytet i słabszą pozycję w systemie. Do tego stopnia, że niektórzy eksperci przewidują wręcz przechwycenie władzy przez Korpus Strażników Rewolucji.

Mocarstwo

– Iran robi złe, złe rzeczy – podkreślał prezydent USA Donald Trump w wygłoszonym w tym tygodniu orędziu o stanie państwa. Z perspektywy Waszyngtonu Teheran jest jednym z nielicznych krajów niemal całkowicie obojętnych na żądania i plany Ameryki. Co więcej, reżim ajatollahów ma ambicję być mocarstwem na regionalną skalę – i tu jego interesy zderzają się z ambicjami Arabii Saudyjskiej, zwłaszcza pod wodzą jej dzisiejszego następcy tronu księcia Mohammeda bin Salmana, oraz samych Stanów Zjednoczonych.
Relacje Waszyngtonu z Teheranem po rewolucji układały się rozmaicie, ale teraz te najgorsze czasy wydają się wracać. Najpierw Jimmy Carter przymknął oko na obalenie szacha – przecież sam wytykał Pahlaviemu naruszanie praw człowieka w latach 70. Gdy jednak rewolucjoniści wdarli się do ambasady USA w Teheranie i wzięli kilkudziesięciu zakładników, przetrzymywanych potem przez 444 dni – Iran znalazł się w gronie wrogów. Nie na tyle jednak nieprzejednanych, by nie robić z nim cichcem interesów, czego dobitnym przykładem była afera „Iran contras”.
Irańczycy żyli też – niczym Che Guevara, Mao Zedong czy Muammar Kadafi – iluzją, że rewolucję da się „eksportować”. Dosyć szybko okazało się, że jej płomień podgrzewa tylko narodowe i etniczne nacjonalizmy w innych krajach, natomiast nie wzmacnia zbytnio przywództwa Teheranu w świecie. Po śmierci Chomeiniego i to hasło zaczęło więc tracić popularność. Zresztą, w połowie lat 90. kraj był gotowy na daleko idącą liberalizację – wyrazem tych nastrojów był wybór Mohammada Chatamiego na prezydenta w 1997 r. (i jego reelekcja w 2001 r.). Język, jakim pisano wówczas o Iranie, nagle diametralnie się zmienił: „ajatollah Gorbaczow” – pisano o Chatamim, „irańska aksamitna rewolucja” – dorzucano. Sytuacja zmieniła się ponownie w 2001 r., po zamachach 11 września. W pierwszych miesiącach po ataku Teheran wspierał USA danymi wywiadowczymi dotyczącymi talibów i Al-Kaidy. Tylko po to, by na początku 2002 r. usłyszeć, że należy do „osi zła”.
Jeżeli prześledzimy publikacje dotyczące Al-Kaidy i całego spektrum powiązanych z tą grupą lokalnych ugrupowań, rozsianych po całym świecie, w końcu zauważymy, że Irańczyków wśród nich jest jak na lekarstwo. Teheran grał zapewne własną grę w regionie, co do tego nie ma wątpliwości – ale dla Irańczyków taki terroryzm, jaki był dziełem bin Ladena i jego pogrobowców, dżihadystów z Państwa Islamskiego, nie był pociągający. Zresztą przeciętny Irańczyk niezbyt się identyfikuje z arabskimi sąsiadami, a wielu Persów uważa ich za konserwatywną, zacofaną ciemnotę, która ciągnie świat muzułmański z powrotem do średniowiecza.
Co innego regionalna gra wpływów, rozgrywana „po szwach” wyznaniowych – eksport rewolucji zastąpiła doktryna szyickiego półksiężyca, czyli strefy wpływów rozciągających się od Libanu i Iraku, przez kraje Zatoki Perskiej, Bahrajn i Jemen, aż po Afganistan i Pakistan na wschodzie. W tej grze ważni są agenci, którzy gwarantują lojalność, a przynajmniej – efekt propagandowy. Do pierwszych należy reżim Baszara al-Asada w Syrii, bo Damaszek nie ma żadnego innego sojusznika w regionie. Do drugich można by zaliczyć palestyński Hamas albo rebeliantów Huthi z Jemenu: trudno ich kontrolować, ale obrona „sprawy palestyńskiej” to sposób, żeby zapunktować w oczach Arabów, nawet sunnitów. Obie te role spełnia libański Hezbollah – z jednej strony paramilitarna organizacja uznawana za ugrupowanie terrorystyczne, z drugiej – partia polityczna, która współrządzi Libanem, zdobywając poparcie w wyborach o niekwestionowanej uczciwości. Jej lider szejk Nasrallah, po 33-dniowej wojence z Izraelem w 2006 r., był według sondaży najpopularniejszym politykiem świata arabskiego. Co oczywiście wciąga Teheran w konflikt z państwem żydowskim: gdyby przysłuchiwać się wystąpieniom premiera Benjamina Netanjahu, można by dojść do wniosku, że Izrael nie ma dziś gorszego wroga niż Iran. I zapewne to racja: wszystkich innych ma pod kontrolą Waszyngton.

Rewolucja kobiet

Rewolucje, których jedynym wyrazem było zdziesiątkowanie dotychczasowego establish mentu, nie trwały długo. Rewolucje, które przynajmniej częściowo przynoszą ulgę i zmieniają warunki życia najsłabszych, mają o wiele większą szansę na przetrwanie. Tak stało się na Kubie, gdzie mimo biedy i panoszenia się stworzonego przez Fidela Castro aparatu najbiedniejszym stworzono możliwości darmowej nauki i opieki zdrowotnej. Przez ponad 40 lat udało się lawirować Kadafiemu, który nakradł się po same uszy, ale i tak starczyło na budowanie szkół, szpitali, nowoczesnej infrastruktury i sklepów z półdarmowymi, subsydiowanymi towarami. Nie inaczej stało się też w Chinach, gdzie w 1978 r. – w chwili, gdy władzę przejmował Deng Xiaoping – poniżej granicy ubóstwa żyło 9 na 10 ludzi. – Między 1981 a 2004 r. Chiny wyciągnęły 0,5 mld ludzi ponad ten próg. To największe osiągnięcie w walce z ubóstwem w historii – podsumowywał szef Banku Światowego Robert Zoellick w 2004 r.
Nie inaczej jest w Iranie, co widać też po kobietach – tych, które uchodzą za największą ofiarę reżimu. Dziś jest ich na studiach więcej niż mężczyzn i idą tam chętniej: 42 proc. tych, które podeszły do egzaminów na studia, rozpoczyna naukę (mężczyzn 29 proc.). W mediach społecznościowych regularnie pojawiają się oddolne społeczne kampanie na rzecz ich praw i swobód obywatelskich. To one chodzą głosować i stoją w pierwszych rzędach demonstracji. Coraz śmielej wchodzą do literatury i kina, sportu, biznesu i polityki.
Nawet obrazki z tradycyjnych dorocznych procesji w święto Aszura, kiedy to mężczyźni okładają się łańcuchami i ostrzami, upamiętniając męczeńską śmierć w bitwie wnuków proroka, mają drugie dno: pozwalają młodym mężczyznom popisywać się przed dziewczętami, pozując na odpornych na ból twardzieli. Młodzi rzucili się też na nowe technologie: gdy tylko w Iranie pojawiły się modemy, w internecie zaroiło się od blogów w farsi – irańska pisarka Nasrin Alavi doliczyła się ich dekadę temu około 64 tys. Dziś specjalne aplikacje pozwalają młodym poflirtować w teherańskim metrze, miejskich parkach albo nawet na parkingu, nie wychodząc z auta, by nie prowokować nadgorliwych strażników ortodoksji. – Rewolucja trwa, ale Chomeiniego w niej nie ma już ani śladu – jak podsumowywał jeden z reporterów, którzy wybrali się do Iranu przy okazji rocznicy obalenia szacha.