Od około dwóch lat na ulicach wenezuelskich miast zaczęły się pojawiać specjalne sklepy określane mianem bodegones, w których za waluty obce można nabyć pochodzące głównie z USA produkty żywnościowe, środki czystości i – jakże to ważne dla Wenezuelczyków – szeroką gamę lekarstw. Trudno jednak mówić o jakimkolwiek przełomie w niekończącym się kryzysie gospodarczym. A najlepszym dowodem na trwającą agonię jest kolejna operacja odejmowania zer wenezuelskiej walucie. Tym razem władze dały sobie nawet spokój i nie zaczęły lansować nowej nazwy dla szarganego hiperinflacją boliwara. Nadal nosi on nadaną mu trzy lata temu nazwę boliwar soberano.

Opis bodegones dla starszych czytelników Obserwatora Finansowego może nieść skojarzenia z oazami luksusu w PRL, czyli sklepami sieci Pewex czy też Baltona. Nic z tych rzeczy. Otóż bodegones nie mają nic wspólnego z aparatem państwowym. Wręcz przeciwnie. Są one wytworem lokalnej prywatnej przedsiębiorczości, która z kolei korzysta na poluzowaniu przepisów regulujących dostęp do walut obcych w Wenezueli.

Po drugie, pauperyzacja Wenezuelczyka jest pewnie dużo większa niż przeciętnego mieszkańca PRL, (nawet tego żyjącego w latach osiemdziesiątych). Szalejąca hiperinflacja w latach 2017-2019 oraz całkowite załamanie się wartości tamtejszej waluty (czyli boliwara, a czy on fuerte czy soberano nie ma już najmniejszego znaczenia) spowodowały, że PKB per capita kraju kiedyś określanego mianem Monako Ameryki Południowej, spadło poniżej poziomu Haiti i tym samym zamyka opisywany tutaj ranking krajów zachodniej półkuli.

Jeżeli ten sam ranking wyliczymy w oparciu o parytet siły nabywczej, sytuacja przeciętnego Wenezuelczyka wygląda nieco lepiej. Wenezuela nadal wyprzedza Haiti, Nikaraguę oraz Honduras. Ale to marne pocieszenie, gdyż właścicieli bodegones w ogóle nie interesuje coś takiego jak kurs w oparciu o parytet siły nabywczej. Tam trzeba płacić w prawdziwych dolarach.

Reklama

Pojawienie się bodegones jest wręcz szokiem zarówno dla obserwatorów zewnętrznych jak i przede wszystkim samych Wenezuelczyków. Zwłaszcza tych, którzy sympatyzują z obecną władzą, a oni sami uważają się za część tego, co się określa mianem chavismo (czyli schedzie po zmarłym w 2013 r. prezydencie H. Chavezie) Przyzwyczajeni do piętnowania wszystkiego, co amerykańskie, ci sami zwolennicy chavismo muszą przecierać oczy ze zdziwienia. Bądź co bądź ich władza zaczyna wręcz promować sprzedaż produktów pochodzących z USA i to jeszcze za walutę emitowaną przez znienawidzone przez nich USA. O co w tym wszystkim chodzi ? Czy przypadkiem Wenezuela nie podąża dość przetartym szlakiem w Ameryce Łacińskiej, to jest w kierunku dolaryzacji?

Czy przypadkiem Wenezuela nie podąża dość przetartym szlakiem w Ameryce Łacińskiej, to jest w kierunku dolaryzacji?

Jeden chyba z najsłynniejszych ekonomistów wenezuelskich, Alejandro Grisanti twierdzi, że nie. Jego zdaniem, obecnych władz w Caracas po prostu nie stać na dolaryzację. Aby na dolaryzację móc sobie pozwolić, to trzeba być albo w posiadaniu wystarczającej ilości dolarów niezbędnych do zagwarantowania funkcjonowania krajowej gospodarki (zwłaszcza sektora państwowego), albo być w posiadaniu aktywów, które miałyby stanowić pokrycie dla krajowej waluty ściśle powiązanej z dolarem. A po słynnym drenażu wenezuelskich rezerw walutowych, trudno się nie zgodzić z Grisantim, że prezydent Maduro ich po prostu nie ma. A nawet jeśli ma (bo trochę złota zostało jeszcze w sejfach Banku Anglii), to nadal nie jest jasny ostateczny wynik sporu przed sądem w Wielkiej Brytanii między zwolennikami ekipy Madury a jego przeciwnikami.

Historia pokazuje jednak, że brak rezerw nie jest przeszkodą przekreślającą uruchomienie udanej reformy walutowej. Znany jest powszechnie przypadek Estonii, która decydując się na powiązanie korony estońskiej z marką niemiecką w 1992 r. postanowiła między innymi de facto zastawić swoje własne lasy. Ale do tego jest potrzebna wiarygodność, jaką cieszył się Siim Kallas. Niestety Nicolas Maduro może uchodzić za całkowite przeciwieństwo Kallas. Owszem Maduro chyba słyszał o eksperymencie estońskich i może dlatego zdecydował się na uruchomienie kryptowaluty petro. W końcu ropa chyba bardziej przemawia do wyobraźni inwestorów niż lasy. Sęk w tym, że rząd USA powiedział, że jakiekolwiek flirt z petro będzie równoznaczny z pogwałceniem sankcji narzuconych przez USA.

Brak możliwości ustabilizowania waluty krajowej ma przełożenie na to, co dzieje się z inflacją albo – jak kto woli – hiperinflacją, która pojawia się – według definicji Philipa Cagana – w chwili, kiedy miesięczna dynamika wzrostu cen przekracza 50 proc. Trzymając się tej definicji i bazując na danych wenezuelskiego banku centralnego, można uznać, że hiperinflacja zawitała do Wenezueli w grudniu 2017 r., kiedy ceny w ujęciu miesięcznym wzrosły o 55,6 proc., co było zapowiedzią katastrofalnego w skutki 2018 r.

Jedynie w lutym i marcu 2018 r. udało się utrzymać inflację w ujęciu miesięcznym poniżej 50 proc. Później już było tylko gorzej. Natomiast apogeum nastąpiło na początku 2019 r., kiedy to w samym inflacja wyniosła niemal 200 proc., a inflacja w ujęciu rocznym oscylowała wokół poziomu 350 tysięcy procent. W lutym 2019 miesięczna inflacja była nadal trzycyfrowa i wyniosła ponad 114 proc. Dopiero w marcu inflacja spadła poniżej granicy 50 proc. Trudno jednak mówić o zakończeniu hiperinflacji. Wspomniany wyżej Cagan uważał, że hiperinflację można uznać za zakończoną dopiero wtedy, kiedy od ostatniego jej odczytu upłynie przynajmniej 12 miesięcy.

Od końca lutego 2019 r. bariera została jeszcze trzy razy przekroczona, to jest we wrześniu 2019 r. oraz w styczniu i grudniu 2020 r. W ujęciu rocznym we wrześniu i październiku ub. roku inflacja spadła poniżej 2000 proc., jednak dodruk pieniądza w grudniu (mający – zdaniem Grisantiego pomóc w domknięciu ksiąg na koniec roku) spowodował, że inflacja nadal oscyluje poniżej granicy 3000 proc. W maju jej odczyt wyniósł 2719 proc. Z kolei w ujęciu miesięcznym wyniosła ona 28,5 proc., co jest na pewno jakąś poprawą na tle odczytu majowego za ubiegły rok rzędu prawie 39 proc. (nie wspominając już o latach 2018 – 2019, kiedy omawiany wskaźnik wynosił 110 proc. i prawie 40 proc. odpowiednio). Trudno jednak, aby przeciętny Wenezuelczyk z inflacją rzędu 2700 proc. miał jakiekolwiek powody do radości.

Trudno, aby przeciętny Wenezuelczyk z inflacją rzędu 2700 proc. miał jakiekolwiek powody do radości.

Sam Maduro na pewno obawia się mocniejszego naciśnięcia na pedał hamulca w celu zatrzymania i tak nadal szalenie wysokiej inflacji. Rzecz w tym, że sprowadzenie inflacji już nawet do obecnego poziomu wymagało pewnych wyrzeczeń. A w kraju, gdzie minimalna płaca miesięczna wynosi zaledwie ok. dwa USD, to nawet najmniejsza dawka dezinflacji może być bardzo bolesna. A dla samego Madury odczucia zwłaszcza tej najbardziej spauperyzowanej części społeczeństwa nie są całkowicie bez znaczenia, zwłaszcza w obliczu ważnych dla niego wyborów regionalnych. Dlatego Maduro chwyta się różnych pomysłów, za sprawą których mógłby stosunkowo bezboleśnie poprawić beznadziejną sytuację gospodarczą. Jednym z nich jest koncepcja, której efektem są wspomniane bodegones. Zanim jednak opiszę wspomnianą koncepcję w sposób nieco bardziej precyzyjny, to chciałbym poświęcić kilka słów na temat wybranych procesów monetarnych zachodzących w tym kraju.

Niezmiernie trudno jest dokładne opisanie tego, co dzieje się z pieniądzem w Wenezueli, chociażby dlatego, że na stronach banku centralnego Wenezueli nie można odnaleźć podstawowych danych, jakie powinny być dostarczane przez każdy bank centralny. Jedynym dostępnym wskaźnikiem jest de facto opisana już przeze mnie stopa inflacji. Tamtejsi eksperci mówią jednak o zmniejszeniu podaży pieniądza, ale jak już pisałem, na próżno szukać potwierdzenia tego faktu na stronach BCV. Zatem skąd się biorą takie przypuszczenia? Otóż w Wenezueli doszło do skrajnej dualizacji krajowej gospodarki, a dokładnie do podziału na sektor państwowy oraz sektor rządowy. Administracja Madury postanowiła zaopatrywać w boliwary jedynie sektor państwowy. Nie mając alternatywy dla boliwara, maszyny drukarskie nadal pracują na pełnych obrotach. Rodzi się jednak pytanie, a co z sektorem prywatnym?

Dolar USA walutą sektora prywatnego

Otóż Maduro wpadł – jak już wspominałem wcześniej – na iście szatański pomysł dotyczący właśnie sektora prywatnego. W ramach realizacji tej koncepcji, Maduro postanowił zostawić ten sektor samemu sobie. Oczywiście, aby takie rozwiązanie mogło mieć sens, Maduro powinien uprzednio zliberalizować gospodarkę. Istota szatańskiego pomysłu polega na tym, że Maduro daleki jest od jakiegokolwiek demontażu ograniczeń krępujących prowadzenie działalności gospodarczej. Dlatego zdecydował się jedynie przymknąć oko na obowiązujące ograniczenia, dając tym samym zielone światło dla wenezuelskiej inicjatywy przedsiębiorczej. A jej najlepszym przejawem są opisane wyżej bodegones.

Zawieszenie ograniczeń spowodowało, że Wenezuelczycy zaczęli coraz chętniej sięgać po swoje zaskórniaki dewizowe (zgromadzone pod materacem albo raczej pochodzące od ziomków z Miami). A taki stan rzeczy zaczął prowadzić do swoistego rodzaju erozji wartości nabywczej dolara na ulicach Caracas i innych wenezuelskich miast. Starszym czytelnikom OF opisywane zjawisko powinno być dobrze znane z autopsji. Rzecz w tym, że za jednego dolara w Polsce można było znacznie więcej kupić na początku 1989 r. niż pod koniec tego samego roku. W Wenezueli wiele wskazuje na to, że zaczyna być podobnie do tego, co działo się w naszym kraju z wartością dolara ponad trzydzieści lat temu.

Zielone światło dla wenezuelskiego sektora prywatnego zwiększyło obieg dolara amerykańskiego. Obecnie chyba tylko jedno słowo pasuje do określenia tego, co się dzieje w Wenezueli: wolna amerykanka.

Ceny oferowane przez bodegones nie należą do najniższych, między innymi za sprawą dużej ilości pośredników uczestniczących w sprowadzaniu towarów do Wenezueli, głównie z Miami. A to, że w bodegones kogokolwiek stać na zakup czegokolwiek wynika najprawdopodobniej z tego, że oferta bodegones nie jest ani objęta cłem, ani też podatkiem od wartości dodanej. A więc chyba tylko jedno słowo pasuje do określenia tego, co się dzieje w Wenezueli: wolna amerykanka.

Jej urok polega na tym, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy Maduro przypadkiem nie odejdzie od wylansowanego przez siebie pomysłu. Jedno jest jednak pewne. Wolna amerykanka nie może dobrze skończyć się dla Wenezueli. Przypomnijmy, że tamtejszy sektor naftowy jest w rozsypce i przez jakiś czas (a jak długi czas, to o tym za chwilę) nie będzie w stanie generować dużych dochodów dla władz w Caracas. Opisywane bodegones skazują Wenezuelę na wieczny import i dokonują drenażu i tak już bardzo uszczuplonych oszczędności sektora prywatnego. Innymi słowy, aby móc uzdrowić wenezuelską gospodarkę niezbędne jest uruchomienie produkcji krajowej. A ta znajduje się ciągle w sztywnym gorsecie narzuconym przez Maduro.

O tym, co się wydarzyło w Wenezueli wiedzą niemal wszyscy. Znacznie trudniej jest pisać o tym, co się wydarzy w tym kraju. A takie scenariusze są sporządzane między innymi przez instytut naukowy kierowany przez wspomnianego A. Grisantiego. Jego zdaniem jeśli nie dojdzie do przełomu polityczno-gospodarczego, operację usuwania sześciu zer będzie trzeba powtarzać co cztery, sześć lat.

Natomiast jeśli dojdzie do przełomu, to zespół Grisantiego wyliczył, że niwelacja ujemnych skutków każdych 12 miesięcy sprawowania władzy przez Maduro będzie zajmować cztery lata. Zważywszy na to, że Maduro jest już u władzy przez prawie osiem i pół roku, to trzymając się wyżej wspomnianego przelicznika, Wenezuela będzie potrzebować około 34 lat, żeby odzyskać poziom PKB z końca 2012 r. A mowa o kraju, którego wydajność pracy jeszcze w latach siedemdziesiątych (czyli u szczytu epoki petrodolarowej) nie ustępowała – zdaniem A. Grisantiego – Japonii. Obecnie okazuje się, że w 2021 r. przeciętny Wenezuelczyk produkuje tyle, ile produkował średnio w 1935 r.

Nadzieja umiera ostatnia. Pod egidą władz Norwegii toczą się już od ponad dwóch lat bardzo trudne rozmowy między stroną rządową a opozycją. Może położą one kres polaryzacji społeczeństwa, bez której będzie trudno o jakikolwiek przełom. Sukces tych rozmów byłby chyba najlepszym prezentem dla wszystkich Wenezuelczyków w 200. rocznicę bitwy pod Carabobo, gdzie spektakularne zwycięstwo Simona Boliwara nie tylko ugruntowało chwiejną niezależność tego kraju, ale de facto zainicjowało falę wyzwoleńczą spod berła Hiszpanii, która swoim zasięgiem objęła całą Amerykę Południową. A samym Wenezuelczykom w rocznicę ich święta życzę nie tylko rychłego końca wolnej amerykanki, ale przede wszystkim tego, aby kiedyś siła znajdującego się od 1879 r. w obiegu boliwara cieszyła się podobnym szacunkiem, jak człowiek, na cześć którego waluta Wenezueli została nazwana.

Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.

Paweł Kowalewski, ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych