Bernard-Henri Lévy – filozof i okazjonalny komentator wydarzeń – napisał w książce „L'Idéologie française” z 1980 r., że pétainizm oraz antysemityzm są trwałymi składowymi „francuskiej nieświadomości”. Czy to możliwe w kraju, w którym Lévy przez ostatnie 15 lat prawie nie wychodził z telewizji, zaś karierę polityczną zrobiła Simone Veil? W którym celebruje się literackiego noblistę Patricka Modiano, a arbitrem dobrych manier była Nadine de Rothschild, wdowa po bankierze ze słynnej rodziny?

O niewielu problematycznych postawach oficjalna Francja tak bardzo chciałaby zapomnieć jak o antysemityzmie. O tym tradycyjnym i systemowym – dokładnie tym samym, który jest wpisany w historię chrześcijańskiego Zachodu w ogóle. Ale i o tym wojennym – który przyczynił się do rzezi Żydów europejskich. Ale też tym nowszym, który przejawiał się w bezczeszczeniu cmentarzy, pseudohistorycznym bełkocie Jeana-Marie Le Pena (stwierdzeniu, że skoro w 1000-stronicowej książce o II wojnie światowej „obozom koncentracyjnym poświęcono dwie strony, a komorom gazowym 15 linijek, to znaczy, że można je uznać za detal”, jego słowach skierowanych do trzech dziennikarzy pochodzenia żydowskiego, którzy nieprzychylnie o nim pisali: „Jezus wyrzucił kupców ze świątyni i my zrobimy to samo w naszym kraju”). Bardzo chętnie zapomniałaby też o antysemityzmie codziennym, tym, który nie objawia się tylko w aktach agresji, lecz częściej w poczuciu własnej wyższości i z pozoru drobnych aktach przemocy słownej. Że nadal istnieje, przyznał ostatnio pośrednio rząd.