Ogłoszenie mobilizacji – wbrew wcześniejszym, wielokrotnym deklaracjom rosyjskich władz – świadczy wyraźnie o desperacji Władimira Putina. To, że uczynił to akurat w rocznicę formalnego końca ofensywy Brusiłowa – też desperackiego, ostatniego wielkiego wysiłku wojennego carskiej Rosji podczas I wojny światowej – jest pewnie przypadkiem, ale ta data nadaje decyzjom Kremla specyficzny wymiar symboliczny.
W czerwcu 1916 r., po wielu naciskach zachodnich aliantów, ponad 50 rosyjskich dywizji ruszyło do ataku na 500-kilometrowym froncie na Wołyniu, przełamując pozycje austro-węgierskie i uderzając w kierunku Karpat. Po początkowych sukcesach we wrześniu ofensywa jednak ostatecznie utknęła sparaliżowana błędami sztabowców i kłopotami z zaopatrzeniem. Jej efektem było znaczne odciążenie frontu zachodniego i włoskiego, bo państwa centralne ściągnęły stamtąd do Galicji liczne odwody. Rosja zapłaciła cenę życia niemal 1 mln ludzi, bardzo poważnych strat w deficytowym sprzęcie i amunicji i równie niebagatelnych w morale armii i społeczeństwa, co prawdopodobnie znacząco przybliżyło wybuch rewolucji.
Pewien rosyjski intelektualista z dystynkcjami pułkownika, tłumacząc mi wiele lat temu powody nieufności elit swego kraju wobec Zachodu, przywołał właśnie wspomnienie ofensywy Brusiłowa jako jednego z historycznych przypadków, kiedy to jego zdaniem Rosja wykrwawiała się w imię cudzych interesów i ponosiła straty nieproporcjonalne do własnych korzyści. Moja grzeczna uwaga, że przecież operacja mogła skończyć się dla Rosjan znacznie lepiej, a jej złe zaplanowanie i przeprowadzenie nie było bynajmniej winą Anglików i Francuzów, lecz ich własnej niekompetencji, praktycznie zakończyła nie tylko naszą rozmowę, lecz również znajomość. Interlokutor nie miał akurat możliwości zagrożenia mi sankcjami energetycznymi ani bronią atomową, niemniej, sądząc po jego minie, pewnie chętnie by to zrobił. W ówczesnej sytuacji jednak to on stracił więcej na zerwaniu kontaktów. Dzisiejsza Rosja zachowuje się tak samo jak „mój” pułkownik. Zrzuca winę za własne błędy na innych, a potem stara się ich ukarać i pogrąża się jeszcze bardziej.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz na gazetaprawna.pl.
Reklama