Spośród licznych grup etnicznych, usiłujących dziś wywalczyć sobie różnymi metodami własną państwowość, niewątpliwie najbardziej medialni są w tym momencie Palestyńczycy. Ale za największy naród bez państwa uznawani są Kurdowie – zamieszkujący pogranicze Iraku, Turcji i Syrii, od wielu dekad bijący się krwawo z kolejnymi władcami tych krajów lub (niekiedy) próbujący tworzyć swe autonomie. I nieco podobnie jak Polacy w XIX wieku, cyklicznie składani na geopolitycznym ołtarzu przez światowe mocarstwa, w ofierze dla bożka „międzynarodowej stabilności” (a w gruncie rzeczy: poświęcani dla partykularnych interesów dominujących potęg). W samej Europie intensywne dążenia niepodległościowe wykazują między innymi Katalończycy i Baskowie oraz Szkoci, a poza Starym Kontynentem na przykład Ujgurzy i Tybetańczycy (próbujący wyrwać się z jarzma chińskiego), czy niektórzy mieszkańcy kanadyjskiego Quebecu.

Do niedawna tę listę otwieraliby pewnie Czeczeni, ale Rosja pokazała, jak radzić sobie z separatyzmem motywowanym etnicznie. Zastosowała miks brutalnych represji wymierzonych w ludność cywilną, eliminacji umiarkowanych przywódców czeczeńskich, mogących liczyć na poparcie światowej opinii publicznej, cynicznego promowania islamistycznych radykałów, którzy zajęli ich miejsce przekształcając dawny ruch niepodległościowy w faktyczną przybudówkę Al-Kaidy, a wreszcie osadziła przemocą na tronie lokalny, zbójecki klan Kadyrowów i obsypała go pieniędzmi. Działa chwilowo, ale każde osłabienie władzy centralnej w Moskwie pewnie zaowocuje powrotem separatyzmu czeczeńskiego i eksplozją wielu innych, charakterystycznych dla Kaukazu.

Empatia i realizm

Reklama

Wspólnym mianownikiem większości wymienionych przypadków jest podatność grup etnoseparatystycznych na zewnętrzną manipulację i inspirację.Palestyńczycy, niegdyś wykorzystywani przez ZSRR jako użyteczni, antyzachodni dywersanci, dzisiaj są w podobnym charakterze rozgrywani głównie przez Iran, ale także przez czającą się za plecami ajotollahów Rosję. Do destabilizowania Turcji, jako istotnego geostrategicznie państwa NATO, Kreml latami wykorzystywał Kurdów – i to odium ciągnie się za nimi do dzisiaj, mimo niebagatelnych zasług położonych w lokalnych wojnach na rzecz interesów Zachodu. Wspomniane separatyzmy europejskie też były i są używane przez Moskwę do siania zamętu w krajach, będących ważnymi członkami NATO – dotyczyło to niegdyś np. Basków i ich terrorystycznej organizacji ETA, a obecnie co bardziej radykalnych aktywistów katalońskich w Hiszpanii. Także pokojowy i pozornie całkiem niewinny szkocki ruch nacjonalistyczny jest przynajmniej – to bez wątpienia – z sympatią obserwowany przez rosyjskie służby specjalne. Gdyby udało się skomplikować proces ewentualnego rozwodu Edynburga i Londynu, na przykład doprowadzając do konieczności przeniesienia przez Brytyjczyków ich licznych instalacji wojskowych ze Szkocji (z wielką bazą Royal Navy w Scapa Flow na czele) – zysk byłby dla Rosjan oczywisty, w postaci czasowego paraliżu sporej części zdolności militarnych jednego z kluczowych przeciwników.

Te wszystkie dzisiejsze i jutrzejsze kłopoty z polskiego punktu widzenia mogą się wydawać odległe, przynajmniej w sensie geograficznym. Ale świat XXI wieku kurczy się błyskawicznie, kompresuje zarówno przestrzeń, jak i czas – więc eksplozje następujące setki i tysiące kilometrów od nas grożą nam gradem odłamków już niemal po sekundzie. W sensie nie tylko symbolicznym.

Daleko nie szukając: palestyński zryw, którego jesteśmy świadkami, niezależnie od swojego tła i przynajmniej częściowo słusznych aspiracji upokorzonego narodu, obiektywnie destabilizuje wiele procesów bardzo dla bezpieczeństwa Polski istotnych. Poczynając od wsparcia dla walczącej Ukrainy, bo dotychczasowy, zachodni konsensus w tej sprawie chwieje się niebezpiecznie – w znacznym stopniu właśnie dlatego, że sprawa palestyńska „kradnie uwagę” opinii publicznej i części decydentów w NATO i UE. Możliwy rozwój wypadków na Bliskim Wschodzie grozi też całej Europie nową, dodatkową falą uchodźców i migrantów ekonomicznych – z wszelkimi klasycznymi konsekwencjami, z jednej strony wzrostem ryzyka aktów terrorystycznych i narastaniem przestępczości, a z drugiej zaś dodatkowym paliwem wyborczym dla rodzimych ksenofobów i radykałów. Notabene, toczący się już od lat na niemieckich ulicach konflikt kurdyjsko-turecki jest niczym w porównaniu z perspektywą przeniesienia do Europy, już na dobre i na dużą skalę, walki palestyńsko-żydowskiej. Zwłaszcza – mniej lub bardziej dyskretnie podsycanej przez stronę trzecią. Francuska policja już potwierdziła, że prowadzi śledztwo w sprawie malowania na murach w tym kraju gwiazd Dawida, w celach ewidentnie prowokacyjnych, co określono mianem „operacji informacyjnej” inspirowanej i finansowanej przez „jedno z dużych państw Europy wschodniej”. A to dopiero początek…

To dla nas lekcja politycznego realizmu, każącego wyważać stanowisko między emocjonalnym poparciem przeróżnych „słusznych spraw”, a świadomością bolesnych niekiedy konsekwencji. Ale też – lekcja, że niezałatwione uczciwie sprawy narodów, skrzywdzonych przez historię i politykę, prędzej czy później wybuchają kunktatorom w twarz. Warto więc, zamiast ulegać propagandzie wojennej jednej ze stron i dołączać do grup politycznych kiboli, ćwiczyć empatię dla różnych racji i emocji – i w oparciu o nią, na miarę naszych możliwości, lać oliwę na wzburzone fale i pracować na rzecz rozsądnych kompromisów. Nie rezygnując przy tym z nazywania zła po imieniu, ktokolwiek się go dopuszcza.

Suwerenni w sieci

Warto także zauważać, że na przestrzeni ostatniego stulecia słowo „niepodległość” oraz będące (przynajmniej w dyskursie potocznym) jego faktycznym synonimem pojęcie „suwerenność” znacząco zmieniły swoją treść. Wpłynęły na to narastające powiązania pomiędzy poszczególnymi państwami, a także wzrost roli podmiotów niepaństwowych. Bardzo różnych jakościowo – od legalnych organizacji międzynarodowych i bytów ponadpaństwowych, takich jak choćby Unia Europejska, poprzez coraz bardziej autonomiczne w swych zadaniach i działaniach jednostki władzy regionalnej i lokalnej, po transnarodowe firmy, nieformalne grupy interesów i wreszcie „umiędzynarodowione” struktury przestępcze. Podkradanie kompetencji państwu narodowemu, ukierunkowane „w górę”, „w dół” i nawet „w bok”, ale też sprowokowane okolicznościami dobrowolne poszukiwanie przez rządy ściślejszej kooperacji ponad granicami, prowadzi do realnej erozji tradycyjnie rozumianej suwerenności.

Niegdyś definiowano ten termin zerojedynkowo, jako absolutną niezależność ośrodka legalnej władzy państwowej od wszelkich wpływów zewnętrznych – dziś zbiór „państw suwerennych” w takim znaczeniu byłby zbiorem pustym, bo kryteriów nie spełniłaby nawet maksymalnie izolowana Korea Północna. Nie spełniłoby ich też żadne z najpotężniejszych państw świata, z USA włącznie. Nowoczesne pojmowanie rzeczywistości politycznej, gospodarczej i społecznej jako skomplikowanej sieci wielokierunkowych oddziaływań pomiędzy „węzłami” (o różnym charakterze i ciężarze gatunkowym) prowadzi do redefiniowania suwerenności w kierunku „zdolności do bycia branym pod uwagę” w jak największym stopniu, przez jak największą liczbę możliwie ważnych uczestników owej globalnej sieci. Niepodległym jest się więc gdzieś pomiędzy „chciałbym” a „mam możliwość uzyskania”.

Tak pojmowana suwerenność nie jest zresztą stanem, lecz procesem – ciągłą walką o utrzymanie i zwiększenie swego wpływu, swojej siły. To powoduje pewne ryzyko. Łatwo otóż przeoczyć drastyczne zmniejszenie naszej „zdolności do bycia branym pod uwagę”. Rzadko, we współczesnych realiach, utrata suwerenności manifestuje się poprzez fizyczną okupację, obce wojsko na ulicach i zastępowanie cudzymi naszych symboli narodowych w przestrzeni publicznej. Częściej – jest cichym minimalizowaniem naszych możliwości wpływania na istotne decyzje w otoczeniu. Paradoks polega na tym, że procesowi temu nierzadko towarzyszy wzmożona propaganda i prężenie muskułów. A efektem bywają na przykład „zwycięskie porażki” w głosowaniach na forum instytucji międzynarodowych.

Realną niepodległość, rozumianą jako zdolność współkształtowania swego środowiska wewnętrznego i zewnętrznego, można więc utracić nawet bez jawnej agresji ze strony sąsiadów i przesunięcia granic państwowych czy inkorporacji. Równie dobrze można ją wyzerować własnymi rękami, dobrowolnie pozbywając się instrumentów oddziaływania oraz autorytetu państwa jako użytecznego partnera. Można też stracić ją na skutek celowych działań obcych, mieszczących się w spektrum walki informacyjnej – czyli manipulacji nastrojami opinii publicznej, dekomponowania instytucji, suflowania rozwiązań i decyzji niekorzystnych dla racji stanu. Współczesne możliwości, zwłaszcza te dotyczący sfery medialnej i cyberprzestrzeni, znakomicie ułatwiają przeróżnym agresorom takie rozgrywanie sieciowej rzeczywistości, by niepostrzeżenie ograniczać pole suwerennych decyzji władz danego państwa, wiążąc je na tysiąc sposobów z interesami ośrodków zewnętrznych. Niepodległość państwa poddanego takim operacjom staje się, po przekroczeniu pewnego progu, fikcją – cóż z tego, że zachowuje ono narodowe barwy na rządowych gmachach, fotel w ONZ i ambasady na całym świecie, a nawet bez przeszkód uprawia rozliczne, patriotyczne jasełka na użytek wewnętrzny, jeśli jego mieszkańcy zmuszeni są do życia i pracy wedle reguł, ustalanych przez zewnętrzne ośrodki, niekoniecznie mające na uwadze akurat ich dobro. Zazwyczaj – wręcz przeciwnie.

Pora zostać graczem

Takie zagrożenie jest w dzisiejszym świecie całkiem realne, i dotyczy nie tylko Polski, ale praktycznie wszystkich państw małych i średnich. A w naszym przypadku, źródłem bynajmniej nie są wyłącznie Niemcy i (w domyśle) stanowiąca ich narzędzie Unia Europejska, jak lubią przedstawiać to różnej maści populiści (często przy okazji skrycie, acz intensywnie pracujący na rzecz podporządkowania Polski innym ośrodkom zewnętrznym, na przykład rosyjskiemu lub chińskiemu, co docelowo byłoby jeszcze bardziej fatalne w skutkach). Nie ma co ukrywać, w Niemczech są dostrzegalne skłonności do takiego „miękkiego” neoimperializmu, i są do dyspozycji narzędzia do realizacji takiego planu. Ale są one też (na przykład) w Waszyngtonie – i przy całym szacunku do naszego głównego sojusznika warto uważać, by ścisłego sojuszu, korzystnego dla obu stron, nie przekształcić w relację wasalną czy neokolonialną.

Sytuacja jest o tyle skomplikowana i niejednoznaczna, że niewątpliwym ryzykom zmniejszenia stopnia suwerenności towarzyszą w tych relacjach kuszące zyski, płynące z utrzymania lub pogłębienia mechanizmów integracyjnych. Gdy popatrzymy na unijną Europę, a szerzej: na cały świat zachodni, jako na sieć różnych węzłów i interakcji między nimi, i przypomnimy sobie przywołaną, nowoczesną definicję suwerenności, okaże się, że wcale Berlin, Bruksela czy Waszyngton nie muszą być w tym krajobrazie jedynymi ani nawet dominującymi ośrodkami „efektywnie branymi pod uwagę”. Przeciwnie, rolę „hubów”, czy „superwęzłów” mogą stopniowo coraz bardziej wykonywać inne stolice, i nic nie stoi na przeszkodzie, by ubiegała się o to także Warszawa. Z ewidentną korzyścią dla – właściwie pojętej – polskiej suwerenności, czyli sprawczości i zdolności chronienia polskich interesów w ciągłym procesie ich „ucierania” z interesami pozostałych partnerów. To jednak wymaga fundamentalnej zmiany zarówno postrzegania sensu integracji i kooperacji, jak i stosowanych narzędzi. Do tej pory miotaliśmy się bowiem pomiędzy dwoma równie niefunkcjonalnymi skrajnościami – rolą pokornego ucznia oraz samotnym buntem, i to często w sprawach, które akurat wcale go nie wymagały. Brakowało nam polityków, chętnych i zdolnych do obrania drogi pomiędzy opisanymi ekstremami (skądinąd, dość powszechnie wykorzystywanej przez wiele państw obok nas, więc jest skąd czerpać praktyczne wzorce). Czyli do tego, by elastycznie poszukiwać tematycznych sojuszy, w przeróżnych, zmiennych konfiguracjach. By na serio zagrać o obsadzanie stanowisk w brukselskiej biurokracji i natowskich ośrodkach eksperckich. By zająć się staranną budową zdolności do tworzenia własnej przewagi w zachodniej przestrzeni informacyjnej. Także – poprzez zdolności efektywnego lobbingu na rzecz polskich interesów w amerykańskiej elicie politycznej (obu głównych partii, rzecz jasna, a nie tylko tej, z którą ideologicznie sympatyzują aktualnie rządzący u nas politycy).

Alternatywą, dla niektórych pewnie nawet atrakcyjną, jest wycofywanie się z mechanizmów integracyjnych Zachodu. Ale taka dobrowolna izolacja nie jest wcale rozwiązaniem – w dzisiejszych czasach autarkia nie oznacza bowiem zwiększenia suwerenności, lecz drastyczne osłabienie potencjału, a w konsekwencji wystawienie się na łatwy łup silniejszych graczy. Oznacza też rezygnację z narzędzi własnego oddziaływania na innych, przy pozostawieniu w ich rękach większości użytecznych instrumentów do oddziaływania na nas. A to byłoby fatalnym zaprzepaszczeniem dzieła naszych przodków z roku 1918.