Unia Europejska może ograć Trumpa tak, jak zrobiła to ze zwolennikami brexitu – pisze Leonid Bershidsky w felietonie dla Bloomberga.

Administracja Donalda Trumpa wytoczyła ciężkie działa przeciwko Unii Europejskiej. Świadoma swojej względnej słabości, UE nie zdecydowała się na równie silną odpowiedź. Zamiast tego użyła tej samej taktyki, co w przypadku zwolenników brexitu.

We wtorek (11.12) ambasador Stanów Zjednoczonych w UE, Gordon Sondland, oskarżył Europę o zlekceważenie całej dobrej woli i relacji budowanych od czasu Planu Marshalla i podważanie zabiegów USA zmierzających do rekompensacji nierównowagi handlowej. „To, co zrobiliśmy dla Europy od końca II wojny światowej mówi samo za siebie – a wiele z tych działań było bezinteresownych” – powiedział w wywiadzie dla Politico. „A jednak to wszystko nie ma znaczenia w momencie, gdy prosimy UE, by poluzowała nieco politykę i przekazała nam część korzyści”.

Jeśli UE nie ustąpi, ostrzegł Sondland, to Stany Zjednoczone wykorzystają „liczne narzędzia dostępne prezydentowi i przedstawicielowi handlowemu USA – nie tylko cła na samochody – aby utrudnić Europie sprzedaż swoich produktów Ameryce”.

Wściekłe komentarze Sondlanda nastąpiły po przemówieniu sekretarza stanu Michaela Pompeo w Brukseli 4 grudnia, w którym Pompeo również nawiązał do roli Stanów Zjednoczonych w odbudowaniu powojennej Europy. „Wygraliśmy zimną wojnę. Ponownie zjednoczyliśmy Niemcy” – powiedział Pompeo, po czym zaatakował organizacje wielostronne, w tym Unię Europejską.

Reklama

„Europa jest największym pojedynczym partnerem handlowym Stanów Zjednoczonych i odnosimy ogromne korzyści dzięki jej sukcesom” – oświadczył i dodał: „Ale brexit – jak nic innego – to polityczna pobudka. Czy UE zapewni, że interesy krajów i ich obywateli zostaną postawione przed interesami biurokratów z Brukseli?”. Następnie Pompeo oświadczył, że „Naszą misją jest umocnienie naszej suwerenności, zreformowanie liberalnego porządku międzynarodowego i chcemy, aby nasi przyjaciele również nam pomogli i dbali o swoją suwerenność. Dążymy do tego, by porządek międzynarodowy służył naszym obywatelom, a nie ich kontrolował. Ameryka zamierza przewodzić – teraz i zawsze”.

>>> Czytaj też: "Financial Times": kryzys we Francji może się przelać na resztę Europy

Z powodu właśnie takiej retoryki trudno amerykańskiej administracji znaleźć przyjaciół wśród europejskiego establishmentu, który – o czym łatwo zapomnieć – w dużej mierze nie zmienił się, pomimo sukcesów wyborczych nacjonalistów w wielu krajach. Przewodnictwo Trumpa – poza Polską i, być może, Włochami – ma niewielu zwolenników w Europie.

Wypowiedzi przedstawicieli USA irytują nie tylko brukselskich biurokratów, ale także potężne siły największych gospodarek Europy. Przykładowo w Niemczech nie tylko kanclerz Angela Merkel, ale także Friedrich Merz, który przegrał wyścig na schedę po Merkel, opowiedzieli się za europejskim oporem wobec Trumpa.

Mimo wszystko w Europie nie ma wielu chętnych, by zdecydowanie zdystansować się do Stanów Zjednoczonych. Europejscy przywódcy rozmyślają nad utworzeniem armii UE, by zmniejszyć strategiczną zależność od USA, ale ich rzeczywiste działania w tym kierunku są raczej ograniczone. Federica Mogherini, przedstawicielka Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, obiecuje, że unijny mechanizm umożliwiający bezdolarowy handel z Iranem (a więc obejście amerykańskich sankcji) zostanie wprowadzony do końca roku. Negocjacje wciąż trwają – najwyraźniej żaden kraj nie chce być odpowiedzialny za stworzenie owego mechanizmu.

Tak jak zasugerował Sonderland, UE i jej państwa członkowskie chętnie zadowalają się biernością, ponieważ europejska nadwyżka handlowa w USA rośnie. W ciągu pierwszych 10 miesięcy 2017 r. wynosiła średnio 12,1 miliarda dolarów miesięcznie, a 13,9 miliarda dolarów w tym samym okresie w 2018 roku.

UE ma mniejszą siłę militarną i polityczną niż USA – i raczej się to nie zmieni. Europa jest jednak największą gospodarką świata i podmiotem handlowym na równi z USA w Chinach, za to o lepiej zrównoważonych przepływach. Nie ma ona takiego deficytu jak USA czy wielkiej nadwyżki jak Chiny. To daje UE przewagę w negocjacjach związanych z handlem – coś, czego zwolennicy brexitu uczą się teraz, po miesiącach niesłusznej wiary w siebie. Nie byli w stanie wynegocjować korzystnej dla siebie umowy, ponieważ UE jest znacznie większa i lepiej przygotowana na ewentualne pobrexitowe wstrząsy.

Nawet jeśli Stany Zjednoczone mają o wiele większą gospodarkę niż Wielka Brytania, administracja Trumpa, prowadząca już wojnę handlową z Chinami, nie może sobie pozwolić na walkę na dwóch frontach. Zagroziłoby to wzrostowi gospodarczemu, a ostatnią rzeczą, jakiej prezydent potrzebuje przed wyborami w 2020 r., jest spowolnienie koniunktury. Chiny umożliwiają więc Europejczykom okazję do zagrania w ich ulubioną grę – przeczekanie.

To, co Sondland interpretuje jako lekceważenie, jest dokładnie tym, co brexiterzy doświadczyli w swoich negocjacjach z UE: to stanowisko oparte na wielu zasadach i przepisach, które europejscy urzędnicy mogą zacytować z pamięci, bo to ich chleb powszedni.

Unia Europejska jest w tym dobra. Może wykorzystywać swoje stanowisko zarówno gdy znajduje się na lepszej, jak i na słabszej pozycji. Mało kto w Brukseli, Berlinie czy Paryżu twierdzi, że długi Planu Marshalla UE powinna spłacić na rzecz Trumpa. Poza tym Donald Trump nie będzie prezydentem wiecznie. Oczekiwanie na jego zejście z politycznej sceny może nie być zbyt dalekowzroczne, ale Unia jest przyzwyczajona do załatwiania spraw na bieżąco. Przedstawiciele USA nie powinni tego lekceważyć.

>>> Czytaj też: Epidemia klimatycznej migracji. Do 2050 roku zagrożonych jest ok. 143 mln ludzi