Oczywiście Francuzi mają długą tradycję przenoszenia swojego niezadowolenia na ulice. Od poważnych zamieszek w 2005 roku, podobnych incydentów było już kilka. Co roku tysiące samochodów płoną na ulicach. Obecna fala niezadowolenia i protestów rozpoczęła się na Facebooku w jednej z grup, której członkowie chcieli zaprotestować przeciwko podwyżce ceny paliwa o 7,6 eurocentów za litr diesla. Podwyżka miała sfinansować program środowiskowy prezydenta Emmanuela Macrona. Sprzeciw wobec tej podwyżki szybko jednak przekształcił się w ogólne niezadowolenie ze standardów życia oraz z prezydentury Macrona, który jest postrzegany jako arogancki i oderwany od rzeczywistości.

Co gorsza, podjęte przez Macrona działania zaczęto postrzegać jako zamach na „serce Francji”, czyli francuskie miasteczka i wsie. Tysiące protestujących, z poparciem zarówno ugrupowań skrajnie lewicowych, jak i skrajnie prawicowych, przywdziało żółte kamizelki ostrzegawcze, które stały symbolem protestu.

Dla porównania, w Wielkiej Brytanii niezadowolenie społeczne jest zazwyczaj wyrażane w mniej agresywny sposób. Niepopularne polityki są krytykowane w mediach i poprzez dyskusje i pytania w parlamencie. Niektóre z niepopularnych decyzji stają się też przedmiotem bolesnych ataków ze strony tabloidów. Ministrowie często nie przeżywają takich ataków, tracąc swoje stanowisko. Niekiedy bowiem trzeba poświęcić ministra, aby przywrócić sprawom właściwy obrót. Każdy nowy sondaż jest analizowany pod kątem nastrojów opinii publicznej. Jest to zatem demokracja, która żywo reaguje na wszelkie zmiany.

To dlatego zamieszki z 2011 roku z Londynu, kiedy policja potrzebowała kilku dni, aby odzyskać kontrolę nad niektórymi dzielnicami miasta, były dla wielu osób bardzo zaskakujące. Socjologowie wciąż debatują nad przyczynami ówczesnych zamieszek, ale dużą część społecznej agresji przypisuje się bezmyślnej przestępczości. Po zamieszkach doszło do czegoś bardzo brytyjskiego: mieszkańcy danych dzielnic zmobilizowali się przy pomocy mediów społecznościowych i posprzątali powstały bałagan.

Reklama

To może wyjaśniać, dlaczego ruch „żółtych kamizelek”, który pojawił się w Holandii, Belgii i Włoszech, nie mógł pojawić się w Wielkiej Brytanii. Ale co jeśli tradycyjne sposoby wpływania na polityczne zmiany już nie działają? Co się stanie, jeśli sfera polityki jest już tak niestabilna, że nie istnieje jasna wizja polityczna? Jeśli rząd już nie tylko przestaje reagować, ale sam w sobie jest niespójny? Wielka Brytania może się o tym wkrótce przekonać.

Głos na za Brexitem w referendum w 2016 roku, tak samo jak wybór Macrona oraz obecne protesty przeciw niemu, symbolizują chęć odrzucenia obecnego porządku, brak satysfakcji ze status quo.

Emmanuel Macron próbuje przynajmniej jakoś radzić sobie ze sklerozą francuskiego modelu socjalnego, gdzie kolejne rządy utrzymywały społeczny pokój zwiększając wydatki, ale te po pewnym czasie stały się zbyt wysokie. Wprowadzone przez Macrona zmiany i ich potencjalne efekty przychodzą jednak zbyt wolno, zaserwowane przez niego lekarstwo jest zbyt gorzkie, a jego maniery zbyt władcze.

W przypadku brytyjskiego rządu ryzyko, jakie niesie ze sobą Brexit, jest jednak znacznie większe.

Argumenty za opuszczeniem Unii Europejskiej były istotne i warte debaty, ale trzeba też uczciwie przyznać, że Unia Europejska stała się wygodnym kozłem ofiarnym za lata oszczędności, niskiego wzrostu efektywności, spadający poziom wynagrodzeń oraz rosnące nierówności.

Teraz jednak brytyjski i rząd i elity nie mogą się mierzyć bezpośrednio z tymi problemami, gdyż całą uwagę i energię zabiera przygotowanie kraju do wyjścia z Unii Europejskiej. W tym niebezpiecznym okresie bardzo łatwo mogą pojawić się populistyczne lęki, których konsekwencje trudno przewidzieć.

Emmanuel Macron, pomimo swoich błędów i potknięć, przynajmniej powiedział wyborcom, że zmiana, której chce dokonać, będzie na początku bolesna. Zupełnie inaczej zrobiła premier Theresa May, która stwierdziła, że „Brexit oznacza Brexit i mamy zamiar odnieść w tym obszarze sukces”. Brytyjska premier złożyła zwolennikom Brexitu obietnice, których nie jest w stanie dotrzymać. Chodzi o zupełną kontrolę nad tworzonym prawem, nad pieniędzmi oraz granicami. Co więcej, May obiecała też przeciwnikom Brexitu, że zagwarantuje im dostęp do rynków Unii Europejskiej, a tymczasem leży to poza jej możliwościami.

Minęło niespełna 2,5 roku od czasu głosowania, gdy Theresa May wynegocjowała umowę z Unią Europejską. O tym, co może oznaczać Brexit, można było z grubsza powiedzieć wcześniej. Dziś wynegocjowana umowa ma wielką opozycję, której szeregi zasilają przedstawiciele każdej partii politycznej. To swoisty ekwiwalent płonącego samochodu, tyle, że w parlamencie.

Wielka Brytania ma słaby rząd, być może bardziej niż kiedykolwiek, biorąc pod uwagę Brexit. Obie partie są beznadziejne podzielone. Parlament utknął w miejscu. Jest prawie pewne, że 11 grudnia posłowie odrzucą porozumienie ws. Brexitu, ale nie wiadomo, co będzie się działo dalej.

Wyobraźmy sobie, że Brexit odbędzie się bez żadnych dodatkowych umów, w „twardy” sposób. Scenariusza tego zaciekle bronią niektórzy zwolennicy Brexitu. Wówczas obowiązujący będzie artykuł 50 Traktatu o UE: Jeśli nie ma żadnej umowy lub innych działań, wówczas Wielka Bryyania opuści UE 29 marca 2019 roki. Konsekwencje takiego Brexitu zostały ostatnio opisane w „The Economist”.

Przewiduję, że jeśli do tego dojdzie, w wyjście Wielkiej Brytanii z UE przyniesie za sobą serię poważnych i natychmiastowych konsekwencji, to na pewno nie będzie wiktoriańskiego stoicyzmu. Zamiast tego ktoś zacznie rozdawać żółte kamizelki lub inny symbol buntu. Być może nie nastąpi to natychmiast, ale chaos, poczucie straty, niepewność zaczną karmić narastający gniew społeczny.

Być może zbuntują się zwolennicy „miękkiego” Brexitu z kluczowych sektorów, czyli ci, którzy mają najwięcej do stracenia na „twardym” Brexicie. Tak jak w przypadku zamieszek we Francji, argumentów może być wiele i mogą się one mieszać.

Już dziś można zaobserwować wiele gniewu w Wielkiej Brytanii. Rośnie liczba przestępstw, tak samo jak liczba przyjmujących opioidy. Wielka Brytania jest co prawda przykładem gospodarki, która odniosła sukces w skali globalnej, ale jest też miejscem, gdzie znajduje się kilka z najbiedniejszych regionów Europy północnej.

Tak gorąco dyskutowany „twardy” Brexit to nie tylko gospodarcze zamieszanie, związane z opuszczeniem UE bez specjalnych warunków handlu czy transportu. To także zagrożenie dla porządku społecznego i dalsze obniżanie i tak już niskiego poziomu zaufania do demokratycznych instytucji. Jeśli ktoś myśli, że protest żółtych kamizelek nie może się wydarzyć w Wielkiej Brytanii, warto przemyśleć sprawę jeszcze raz.

>>> Czytaj też: To największe natężenie przemocy "od co najmniej pół wieku". Francję czekają przyspieszone wybory?